Zgryźliwość kojarzy mi się z radością, która źle skończyła.

ZBIGNIEW NIENACKI

PAN SAMOCHODZIK I NIEUCHWYTNY KOLEKCJONER

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

I ODMÓW TU SIOSTRZE • NIECH ŻYJE ROZTOCZE • PRZERWANA DYSKOTEKA • CZY WUJEK MÓWI PO ANGIELSKU • SAMOCHÓD CZY MASZYNA DO STRZYŻENIA TRAWNIKÓW • NA SPOTKANIE Z DYREKTOREM MARCZAKIEM

 

Pod koniec czerwca otrzymałem list od mojej siostry, Ewy, mieszkającej w Łodzi...

Nigdy dotąd nie rozpisywałem się o mojej rodzinie, co najwyżej wspominałem kiedyś o bracie Pawle. Wstyd przyznać, ale nie utrzymywałem ze swoją rodziną bardziej zażyłych stosunków. Nasze kontakty ograniczały się do przesyłania kart pocztowych z okazji świąt i rocznic oraz do przypadkowych spotkań. Paweł prowadził w Poznaniu dużą restaurację, a o czym może rozmawiać restaurator z historykiem sztuki? Ewa i jej mąż to fizycy, wykładający na uniwersytecie nauki ścisłe, o których nie miałem zielonego pojęcia, podobnie jak oni niewiele wiedzieli o historii sztuki i nie okazywali zainteresowania moimi przygodami. Kilkakrotnie odwiedziłem ich w Łodzi, lecz do dalszych wizyt zniechęciła mnie para dzieciaków, rozpuszczonych jak dziadowski bicz. O ile dobrze pamiętam, podczas ostatniego pobytu u siostry zostałem przez jej synka wysmarowany w nocy czekoladą, a córeczka wylała radośnie filiżankę kawy na mój nowiutki garnitur. Rodzice nawet nie uważali za słuszne skarcić swe pociechy!...

Tak oto przedstawiały się moje stosunki rodzinne, gdy pod koniec czerwca – otrzymawszy właśnie zaległy a upragniony urlop – dostałem również list od mojej dawno nie widzianej siostrzyczki:

 

Kochany Tomaszu!

Szczęśliwym trafem uzyskaliśmy wraz z mężem sześciotygodniowe stypendium naukowe, przyznane przez uniwersytet w Oxfordzie. Mamy też wygłosić tam dwa referaty. To wielkie wyróżnienie! Jednak tak się złożyło, że przed miesiącem zmarła nasza gosposia. Jej śmierć postawiła nas w bardzo trudnej sytuacji: co zrobić z dziećmi!? Ze sobą zabrać ich oczywiście nie możemy, a jak zostawić je bez opieki, gdy Jacek ma dopiero czternaście lat, a Zosia piętnaście?

Wybacz, ale ośmieliłam się pomyśleć o tobie, braciszku...

Pisałeś kiedyś, że często jest ci smutno samemu. Może więc tegoroczny urlop spędziłbyś z naszymi dzieciakami? Wiem, że kochasz żagle i zapewne planujesz wypoczynek na Mazurach. Jacek i Zosia tak pragnęliby poznać Wielkie Jeziora! Zresztą nie jest to tak ważne, jak powaga naszej sytuacji „stypendialnej”. Krótko mówiąc: jeśli zrezygnujemy z tego stypendium, to wypadniemy z obiegu – jak to się mówi – i na następne tej rangi nie możemy już liczyć! Jeśli więc możesz, ratuj! A jeśli nie odmówisz siostrze, to, proszę, pośpiesz się, bo już za tydzień musimy być w Anglii.

Kochająca cię zawsze

Ewa

 

Nie wiem, jak postąpilibyście na moim miejscu. Co do mnie, to rozważałem sprawę długo i głęboko, wbrew przekonaniu siostry bowiem nigdy nie czułem się samotny. A już naprawdę nigdy nie potrzebowałem dla dobrego samopoczucia towarzystwa rozwydrzonych małolatów. Tego roku zresztą nie zamierzałem spędzić urlopu na Mazurach, pod koniec ubiegłego sezonu bowiem rozbiłem swój jacht „Krasulę” na głazowiskach Śniardw i dotąd nie zaoszczędziłem wystarczającej sumy na jego remont.

Tegoroczny urlop planowałem spędzić na pieszej wędrówce po Roztoczańskim Parku Narodowym, o którym słyszałem tyle zachwytów, a nigdy nie miałem okazji go zwiedzić. Czy pieszczoszki mej siostry zgodzą się na trudy takiej łazęgi: dźwiganie namiotów i zapasów, a w zamian żadnych atrakcji oprócz podziwiania pięknych widoków? A siedzieć z nimi przez miesiąc w Warszawie, w mojej kawalerce?...

Z drugiej strony należało pomóc siostrze. Ostatecznie to naprawdę wielka sprawa dla niej takie stypendium. Nie mają już z mężem po dwadzieścia parę lat i taka szansa może się nie powtórzyć.

Rad nie rad zatelefonowałem do Ewy i przyrzekłem już wkrótce pojawić się w jej łódzkim mieszkaniu, aby mogła spokojnie wraz z mężem odlecieć do Anglii wraz ze swoimi referatami. Jak spędzę urlop z ich dziećmi, nie miałem zielonego pojęcia, ale żywiłem nadzieję, że wszystko jakoś samo się ułoży, jak już tyle razy bywało.

Gdy zaszedłem do Ministerstwa Kultury i Sztuki – gdzie pracowałem – po kartę urlopową, sekretarka zatrzymała mnie na chwilę:

– Szef chciałby się z panem zobaczyć przed pana ucieczką w siną dal. Niestety w tej chwili go nie ma, ale prosił, aby koniecznie go pan odwiedził.

– Oczywiście, będę w departamencie pojutrze.

„Tylko najpierw przywiozę siostrzeńców. Dyrektor Marczak, choć srogi, może te dwa dni poczekać!” – pomyślałem sobie.

 

Mój cudaczny a cudowny wehikuł był w doskonałym stanie – zresztą ostatnio mało z niego korzystałem. Przyznam, że nieco się wstydziłem tego pudła podobnego do skrzyżowania czółna z namiotem na szeroko rozstawionych kołach. Jego ogromnych zalet nie było przecież widać, a wokół tyle eleganckich, drogich aut najróżniejszych marek! Czasem przyłapywałem się nawet na myśli, że dobrze byłoby mieć jakieś szykowne auto, ot, choćby peugeota czy rovera. Ale czy stać na taki wóz urzędnika tej rangi co moja? A gdyby nie zalety mojego wehikułu, czy wyszedłbym zwycięsko z tylu potyczek ze złodziejami dzieł sztuki?

 

Dotarłem do Łodzi o dziewiątej wieczorem. I wtedy okazało się, że od mojej ostatniej wizyty ulicę Piotrkowską, gdzie mieszkała Ewa, pokryto specjalną kostką i zmieniono w pasaż spacerowy. Ani mowy wjechać na nią samochodem. Sporo czasu zajęło mi więc szukanie parkingu i dopiero po dziesiątej dotarłem pieszo do celu.

Dom był nowoczesny, czteropiętrowy; przez otwarte okna na trzecim piętrze dobiegały dźwięki głośnej muzyki „szarpidrutów”, jak określałem nowoczesnych muzyków. W bramie znajdował się domofon, ale mimo moich wielokrotnych usiłowań nie mogłem dodzwonić się do mieszkania Ewy, właśnie na trzecim piętrze.

Przycisnąłem guzik domofonu innego mieszkania, przedstawiłem się i powiedziałem, kim jestem i dlaczego chcę wejść do domu. W odpowiedzi usłyszałem niechętne mruknięcie i wreszcie znalazłem się na klatce schodowej. Im wyżej wspinałem się schodami, tym słyszałem głośniejszą muzykę. Pod drzwiami mieszkania siostry hałas był już tak wielki, że dziwiłem się, dlaczego nikt z sąsiadów nie interweniuje. Na dzwonek nikt w mieszkaniu nie reagował, zresztą sam go nie słyszałem. Uderzyłem mocno kilkakrotnie pięścią w drzwi. Otworzył mi jakiś rozczochraniec:

– A pan tu czego?

– Do Jacka i Zośki. To moi siostrzeńcy – pchnąłem drzwi.

Rozczochraniec wpadł na framugę:

– No tak, tego można było się spodziewać! Przyjechał stary zgred! – zniknął w korytarzu, a na jego miejscu pojawił się krępy chłopak, w którym z trudem rozpoznałem Jacka. Szeroko rozpięta koszula była przepocona od tanecznych wysiłków.

– Aa, to wuj – mruknął niechętnie. – A my tu mamy maleńką prywatkę. Myśleliśmy, że wuj przyjedzie jutro... Proszę – odsunął się, robiąc mi przejście.

Cztery kolumny podłączone do magnetofonu zanosiły się rykiem, który ranił uszy. W ledwo rozświetlonym migocącymi żarówkami, gęstym od dymu powietrzu złączonych w amfiladę pokoi kłębiło się kilkunastu cudacznie ubranych i uczesanych małolatów. Na stołach pod ścianami walały się butelki po piwie.

Przepchałem się do magnetofonu i wyłączyłem go. Wszystkie twarze obróciły się ku mnie. Ktoś zaklął. Przed znieruchomiałych wyszła wysoka blond dziewczyna. Domyśliłem się w niej Zosi. Cóż, wyrosła, a widziałem ją ostatni raz, jak miała dziesięć lat.

– Jestem wujkiem Jacka i Zosi. Koniec zabawy – podniosłem głos – macie pięć minut na wyniesienie się z tego mieszkania!

Szczupły brunecik z kitką wyskoczył przed Zosię:

– A bądź pan tam sobie kim chcesz! Jacek i Zosia zaprosili nas i będziemy tu tak długo, jak będziemy chcieli!

Mrużąc oczy zrobiłem krok w jego stronę, specjalnie się lekko garbiąc:

– Ty, synku, wylecisz stąd pierwszy...

Brunecik dosłownie roztopił się w mroku. Inni też się cofnęli. Jacek i Zosia zaczęli coś gorączkowo szeptać swoim kumplom i kumpelkom, a po chwili został po gościach tylko smród piwa i tanich papierosów. Otworzyłem szeroko okna, strąciłem butelki z jednego z foteli i rozsiadłem się na nim.

Jacek krzątał się po mieszkaniu, usiłując przywrócić jaki taki porządek. Robił wrażenie poważnego i zakłopotanego tym, co tu zastałem. Natomiast zupełnie inaczej zachowywała się jego siostra, ubrana w głęboko wyciętą bluzkę i bardzo kuse mini. Usiadła naprzeciw mnie, prowokacyjnie zakładając nogę na nogę i patrząc mi w oczy podrzucała w dłoni koniuszek warkocza.

– Rodzice wyjechali wczoraj, a wujek miał podobno być jutro... I dlatego ten mały ubaw – usiłował tłumaczyć się Jacek.

– Po co ma się pusta chata marnować! – wtrąciła Zośka.

– Właśnie widziałem, jak się nie marnowała. A teraz widzę, że nie zmarnowała się ani jedna butelka piwa i ani jeden papieros – pstryknąłem kapslem w popielniczkę pełną petów.

– Ani Zośka, ani ja!... – poderwał się Jacek.

O dziwo Zosia także energicznie pokręciła głową!

„Oby tak było naprawdę!” – pomyślałem i pogoniłem siostrzeńców do dalszego sprzątania.

Gdy Zosia nachylała się przede mną zbierając butelki do koszyka, zauważyłem:

– A ty nie mogłabyś tak nosić nieco dłuższych sukienek?

Zarumieniła się i natychmiast obciągnęła swą króciutką spódniczkę. Pogardliwie wydęła małe usta:

– Wujek jest starym kawalerem i nie ma żadnego doświadczenia z kobietami – powiedziała. – Czuję, że to nie będą wakacje, tylko droga przez mękę.

– Chyba dla mnie – odparłem. – A poza tym nie widzę tu żadnej kobiety, tylko dziewczynę, a nawet dziewczynkę.

– Z wujka to prawdziwy zabytek – zachichotała.

– Co masz na myśli? – nasrożyłem się.

Jacek pośpieszył siostrze z pomocą:

– No bo rodzice nam mówili, że wuj ciągle przebywa wśród zabytków i być może stał się do nich podobny.

– A tak. Być może – przytaknąłem. – Ale tak czy inaczej jesteście na mnie skazani. Mylicie się jednak przypuszczając, że pobyt z wami jest dla mnie rozkoszą.

Zośka wzruszyła ramionami i ruszyła dalej sprzątać drugi pokój. Po chwili doszedł mnie z niego szept Jacka:

– Trzeba sprawdzić, czy wujek zna angielski. Jeśli nie, to będziemy się mogli łatwo porozumiewać nawet przy nim.

– Git! – ucieszyła się Zośka. – Może da się go wykołować!

Jacek po chwili wrócił do pokoju, w którym siedziałem i, udając, że sprząta akurat koło mego fotela, mruknął:

– Wujek zastał nas w nieprzyjemnej sytuacji i być może myśli o nas jak najgorzej. A my należymy do najlepszych uczniów w szkole! To buda z angielskim jako wykładowym. Wujek zna angielski?

Nie lubię kłamać, ale tym razem uważałem, że drobne kłamstwo pomoże lepiej zadbać mi o podopiecznych:

– Niestety nie. Znam tylko niemiecki, francuski i rosyjski.

Jacek zmarszczył brwi potępiająco:

– Dziwię się, że taki naukowiec jak wuj nie włada tym językiem! Przecież jeździ wujek na zagraniczne konferencje. Jak tam sobie wuj daje radę?

– Cóż, wielu historyków włada francuskim czy niemieckim. Od czego zresztą są tłumacze?

Chłopak wzruszył ramionami i wyszedł z pokoju.

Nagle opanowały mnie złe przeczucia. Zdałem sobie sprawę z kłopotów, jakie mnie czekają. Opieka nad piętnastolatką, która uważa się już za kobietę i przemądrzałym czternastolatkiem nie mogła przebiegać bez trudności. Gdyby chociaż byli młodsi lub dzieliła ich większa różnica wieku, a tak tworzą zgraną i na swój sposób niebezpieczną dla tymczasowego opiekuna parę!

Sprzątanie trwało jeszcze długo, zanim wreszcie uznałem je za wystarczające i obwieściłem poziewującej dwójce:

– Koniec roboty! Czas spać. Skoro świt czeka was pakowanie plecaków. Przed południem musimy być w Warszawie.

– Walizki mamy już spakowane – ziewnęła Zośka. – Wzięłam najlepsze moje ciuchy!

Chciałem powiedzieć, że co po cudownych ciuchach na bezdrożach Roztoczańskiego Parku Narodowego, ale ugryzłem się w język. Po co od razu ich odstraszać?

 

Pobudkę zrobiłem kilka minut po szóstej. Młodzi krzywili się wielce, twierdząc, że przynajmniej w wakacje powinni mieć prawo do dłuższego snu. Wyjaśniłem im więc, że czeka mnie jeszcze dzisiaj wizyta u srogiego zwierzchnika, na którą nie mogę się spóźnić. Przyjęli to niechętnie, ale ze zrozumieniem, co policzyłem im na plus – nie byli jednak najgorsi!

– A dokąd zabierzesz nas, wujku, z Warszawy? – przymilała się Zosia. – Mówiłam Jackowi, że planujesz dla nas coś super atrakcyjnego!

Nie byłem pewien, czy moje plany okażą się dla nich takie super, więc na wszelki wypadek tylko mruknąłem tajemniczo:

– To ma być niespodzianka!

– Uwielbiani niespodzianki! – pisnęła Zośka, zaś Jacek oświadczył ponuro:

– A ja ich nie cierpię. Lubię wiedzieć, po jakim świecie chodzę. Nie podjąłem jednak tego tematu. Zjedliśmy śniadanie z resztek znalezionych w lodówce i wyszliśmy z mieszkania. Zadzwoniłem do drzwi sąsiadki obok, aby – w myśl polecenia siostry – przekazać jej kluczyk od skrzynki pocztowej. Otworzyła mi starsza pani w papilotach:

– Tak więc zabiera pan tę dwójkę? Przynajmniej przez jakiś czas będzie spokój na naszej klatce. Ta parka to prawdziwe szatany! Niech no tylko ich rodzice gdzieś na dłużej wyjdą czy wyjadą, to cały dom chodzi! Słyszał pan, co wczoraj wyprawiali?! A najgorsza jest ta mała...

– Owszem, słyszałem. Ale im przerwałem zabawę na dobre – odparłem.

– I chwała Bogu! – kiwnęła głową starsza pani, chowając kluczyk do kieszeni szlafroka.

Schodząc po schodach rozmyślałem, czy naprawdę Zosia jest taka najgorsza.

Na półpiętrze usłyszałem jej głos mówiący po angielsku:

– Ta plotkara gotowa nam wujka wystraszyć. Zamiast ciekawych wakacji i ubawów może nas czekać areszt domowy...

– Nie martw się. Jeszcze zrobimy z tego zabytku człowieka – ściszonym głosem odpowiedział Jacek.

Na mój widok udali zawstydzonych złą opinią sąsiadki. Ale dopiero w drodze na parking Zosia odważyła się powiedzieć:

– Nasza sąsiadka ma silną sklerozę. Jej piesek hałasuje głośniej niż my.

Na taką bezczelność zachciało mi się ich nieco zaniepokoić:

– Zabraliście ze sobą długie gumiaki?

– Gumiaki? A po co? – zdumiał się Jacek.

– Wujek ma zamiar biegać z nami po bagnach? – zadrwiła Zośka.

– Kto wie... – odparłem tajemniczo. – Czasem bywa i taka pogoda, że w najsuchszym zazwyczaj miejscu gumowy but jest jak znalazł!

– Pogoda pogodą – spojrzała na mnie Zośka – ale czy będą tam jakieś dyskoteki? Mam ciuchy specjalnie na nie!

– Dyskoteki? Kto wie... – głos mój brzmiał już ogromnie tajemniczo.

Na drogę rodzeństwo ubrało się od stóp do głów w dżinsy o najmodniejszym kroju. Co kryły ich walizki, nie wiedziałem. Nieważne! Gumiaki zawsze gdzieś można kupić, a teraz mieli na nogach wygodne, ujmujące kostkę adidasy – buty w sam raz do pieszych wędrówek.

Dochodziliśmy już do parkingu. Widziałem, jak mój wehikuł zdaje się mrugać do nas przyjaźnie swymi wyłupiastymi reflektorami, przycupnięty wśród błyszczących lakierem limuzyn.

– Ciekawe, co to za wariat jeździ takim wozem – od razu zwrócił na niego uwagę Jacek.

– Ja bym w życiu tym nie pojechała! Przecież to się lada chwila rozpadnie! A poza tym jaki wstyd! – zaśmiewała się Zosia.

Milcząc podszedłem do mego pojazdu i otworzyłem drzwiczki:

– No, proszę wsiadać i drzwi zamykać! – zawołałem, bo zatrzymali się parę metrów przed wehikułem.

Zośka rzuciła walizkę na ziemię:

– Takim czymś nie jadę!

A Jacek dodał:

– Jeśli z wujka prawdziwy zabytek, to ten wóz jest prazabytkiem!

A że nic się nie odzywałem, zaczęli mówić jedno przez drugie:

– Przecież to maszkara podobna do chrabąszcza lub żółwia na kółkach! I wujek ma zamiar zabrać nas czymś takim do Warszawy i jeszcze dalej?

– Ostatecznie ojciec zostawił w garażu volkswagena. Kluczyki schował, ale ja wiem gdzie. Nie lepiej wziąć wóz ojca niż tego rupiecia? Niech go tu rdza pożera!

Roześmiałem się cicho:

– On nie jest taki najgorszy! Ba, ma nawet wiele zalet!

– Zalet muzealnych – krzyknęła piskliwie Zosia.

Jacek dodał z powagą:

– Owszem, panuje teraz moda na przeróżne stare samochody. Ale są to wozy markowe. Ten zaś wygląda mi na nieudanego samodziała.

– Musicie jednak do niego przywyknąć. Wasz ojciec nie zostawił dokumentów swego volkswagena. A zresztą, ja naprawdę przywykłem do swego – jak go nazywacie – prazabytku. Wybawił mnie z niejednej opresji. Jeśli wstydzicie się przejechać w nim przez Łódź, to siadajcie na tylnym siedzeniu, przez jego małe i nieco porysowane szybki nikt was nie rozpozna. Tylko pośpieszcie się, na litość boską, bo dyrektor Jan Marczak naprawdę nie lubi czekać!

– A jednak nie pojadę! – tupnęła nogą Zośka całkiem po dziecinnemu.

– Ja też nie. Cenię sobie moje życie – poważniej oświadczył Jacek.

Wzruszyłem ramionami:

– A ja swój samochód lubię, choć nie ma wyszukanego wyglądu... Zresztą, co będziemy się spierać: albo jedziecie, albo areszt domowy!

– A jak będzie wyglądał ten areszt? – zaciekawił się Jacek.

– Siedzenie w mieszkaniu w Łodzi, oglądanie telewizji i spacery do parku. Co drugi dzień.

– A gdybyśmy uciekli? Musiałby wujek szukać nas po całej Polsce – z uśmiechem zajrzała mi w oczy Zosia.

Wzruszyłem ramionami.

– A skąd forsa na tę eskapadę? Zamierzacie kraść? Przecież wstęp na byle dyskotekę – o której tak marzysz – kosztuje, moje dziecko... Ja zaś...

– Wujek planował dla nas dyskoteki?! – ucieszyła się dziewczyna.

– Wolę więc ryzykować śmierć w tym pudle niż areszt – machnął ręką Jacek, ale nie omieszkał zadrwić. – Ciekawe, na ile ten zdumiewający pojazd jest ubezpieczony?

– Na więcej niż myślisz – odpowiedziałem i trzasnąłem drzwiczkami.

Niechętnie bo niechętnie, jednak rodzeństwo wsiadło wreszcie do wehikułu. Ruszyliśmy.

Zbliżaliśmy się do Rawy Mazowieckiej, gdy Jacek spytał:

– Ciekawe, ile też wyciąga ta maszyna do strzyżenia trawników? Przełknąłem spokojnie tę „maszynę” i odpowiedziałem:

– To zależy od biegu, no i od wdepnięcia gazu.

– Oo, „to” ma nawet biegi? – udał zdumienie chłopak.

– Owszem, czasem trzeba kosić trawnik szybciej, a czasem wolniej.

– Ciekawe, jaką jeszcze niespodziankę wujek nam szykuje. Bo jedną już mamy – ten superpojazd! – niewinnie odezwała się Zosia.

– Przyznam się, że sam jeszcze nie wiem – oświadczyłem równie beztrosko.

– To może tak do Zakopanego? Tam są i góry... – przymilnie odezwała się dziewczyna.

– ...i dyskoteki – wtrąciłem jej w pół zdania.

– Gór to ja nie lubię – mruknął Jacek.

– No, ale disco?! – zatroskała się jego siostra.

– To też mnie nie bawi na dłuższą metę – pokręcił głową Jacek.

– No to co cię bawi? – zainteresowałem się, ponieważ rzeczywiście nie miałem pojęcia, w jaki sposób spędzić z nimi najbliższe tygodnie. Sądząc, że w jakiś sposób sami zdradzą się ze swymi marzeniami, starałem się milczeć jak najwięcej. Ale w rezultacie poza znanym mi już upodobaniu Zośki do dyskotek nie dowiedziałem się niczego nowego.

Jechaliśmy, jak zaleca kodeks drogowy i sam Pan Bóg przykazał, dziewięćdziesiątką, i nic dziwnego, że co chwila wyprzedzały nas ze świstem opon rozmaite samochody. Ale kiedy wyprzedziło nas cinquecento, a siedzący na tylnym siedzeniu szkrab zagrał nam na nosie, Zosia nie wytrzymała:

– Nie mógłby wujek wdepnąć trochę na pedał? Czy to już resztki możliwości tej rakiety?!

– Mogę. Ale na drodze obowiązuje zakaz przekraczania dziewięćdziesiątki. Wiecie o tym równie dobrze jak ja...

– Ale inni kierowcy...

– Innych kierowców stać na mandaty. Mnie nie. Chyba, że wy zapłacicie.

Z tyłu wehikułu zapanowała cisza. Dopiero po jakimś czasie Zosia odezwała się ponuro:

– Jeśli brak pieniędzy na mandaty, to skąd weźmiemy forsę na dyskoteki?

– Na tańce jakoś wystarczy – pocieszyłem zmartwioną. I chcąc przerwać ponurą ciszę zapytałem z głupia frant:

– Ciekawe, kim chcecie zostać w przyszłości?

– Kim? – odezwała się nieufnie Zosia i dodała po pauzie: – Ja oczywiście aktorką!

– Piękny zawód, ale dlaczego wybierać go „oczywiście”? – niechcący doprawdy pozwoliłem sobie na drobną uszczypliwość, więc tym uprzejmiej zwróciłem się do Jacka:

– A ty, drogi siostrzeńcze?

– Podróżnikiem, drogi wuju – nie dał się złapać na uprzejmość.

Podjąłem więc walkę:

– A cóż takiego jest jeszcze do odkrycia dla śmiałych podróżników? Polska cię nie interesuje?

– Coś tam zawsze odkryć można. Wspiąć się po raz pierwszy na jakiś szczyt, odkryć nowe plemię w dorzeczu Amazonki. Przewędrować Antarktydę... A Polska? Wawel i Wawel, czasem Wieliczka czy zamek królewski. Od trzeciej klasy zwiedzamy je prawie co roku. Błee!

– A mnie już trzy razy zawieźli do Malborka. Od tego czasu naprawdę nienawidzę Krzyżaków! – wtrąciła się Zosia.

Tak niezbyt udanie gawędząc dojechaliśmy wreszcie do Warszawy. Zatrzymałem się Krakowskim Przedmieściu, na podjeździe Ministerstwa Kultury i Sztuki.

– No, a teraz, komu wstyd siedzieć w mym samochodzie, to niech przespaceruje się trochę, byle był tu za pół godziny. Potem zjemy obiad i naradzimy się nad wakacyjnymi planami.

Na ostatnie słowa rodzeństwu zabłysły oczy. Oboje solennie przyrzekli stawić się przy aucie o umówionym czasie. Trzasnęły drzwiczki i zostałem sam w wehikule. Naprawdę musieli się go wstydzić!

Trochę tym zasmucony udałem się do dyrektora Marczaka.

ROZDZIAŁ DRUGI

 

DYSKRETNE POLECENIE DYREKTORA MARCZAKA • OGRABIONE MADONNY • SPOTKANIE Z POLICJANTKĄ • KTO WYNAJMUJE ZŁODZIEI • CZY AKTORKI ROBIĄ SOBIE KOLACJĘ • POJEDZIEMY DO ZAKOPANEGO CZY DO SOPOTU?

 

Dyrektor Marczak odchrząknął znacząco:

– Zjawił się u mnie pewien wysoko postawiony hierarcha kościelny. Słyszał bowiem, że w naszym ministerstwie działa specjalna komórka zajmująca się tropieniem fałszerzy i złodzi...

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hannaeva.xlx.pl