Zgryźliwość kojarzy mi się z radością, która źle skończyła.
w rzeczywistości — szczęśliwsze, bogatsze, lepiej ustawione. Żyłam pod ogromną, choć milczącą presją. W dodatku udawanie nie szło mi najlepiej. Bałam się panicznie, że w każdej chwili może wyjść na jaw moja niższość. Wiedziałam, jak się ładnie ubrać i jak zdobywać dobre stopnie, ale zawsze czułam się jak oszustka, pod pięknymi pozorami kryjąca same wady. Ludzie mnie lubili, bo ich nabierałam. Gdyby mnie znali, toby uciekli.
Dorastanie bez ojca, jak sądzę, jeszcze pogorszyło sprawę, bo nigdy się nie nauczyłam odnosić do mężczyzn po partnersku, dając i biorąc. Mężczyźni... egzotyczne zwierzaki, paskudne i zarazem fascynujące. Matka nie opowiadała wiele o ojcu, ale to, co usłyszałam, świadczyło, że nie był kimś szczególnie godnym szacunku, toteż o nic nie pytałam; obawiałam się czegoś dowiedzieć. W ogóle nie lubiła mężczyzn. Dała mi do zrozumienia, że z natury są niebezpieczni, samolubni i niegodni zaufania. Pomimo to mężczyźni mnie fascynowali, poczynając od chłopaczków pierwszego dnia w przedszkolu. Nieustannie szukałam tego czegoś, czego mi brakowało w życiu, ale na próżno. A brakowało mi pewnie poczucia bliskości, tak bardzo pragnęłam ofiarować i otrzymać miłość. Wiedziałam, że mężczyzna i kobieta, mąż i żona mają sią kochać, matka jednak twierdziła, bardziej lub mniej otwarcie, że mężczyźni nie dają szczęścia, że raczej unieszczęśliwiają — odchodzą, uciekają z naszą najlepszą przyjaciółką albo zdradzają nas w jeszcze inny sposób. Właśnie takie historie słyszałam od matki dorastając. Prawdopodobnie bardzo wcześnie postanowiłam, że znajdę sobie kogoś, kto nie będzie chciał, nie będzie mógł odejść, może kogoś, kogo nikt inny nie zechce. A potem pewnie zapomniałam o tym postanowieniu. Po prostu wprowadzałam je w życie.
Wówczas, w dzieciństwie, nie potrafiłabym ująć tego w słowa, ale znałam tylko jeden sposób obcowania z drugim człowiekiem, zwłaszcza z mężczyzną: musi mnie potrzebować. Wtedy mnie nie opuści, boja mu będę pomagać, a on będzie wdzięczny.
Nic dziwnego, że mój pierwszy chłopak był kaleką. Uszkodził sobie kręgosłup w wypadku samochodowym. Nosił szyny na nogach, chodził o kulach. Modliłam się, żeby Bóg mnie uczynił kaleką zamiast niego. Kiedy szliśmy na tańce, przez cały wieczór siedziałam przy nim. To był wcale miły chłopiec i każdej innej dziewczynie wystarczyłoby po prostu jego towarzystwo. Ale ja miałam inny powód. Z nim byłam bezpieczna; ponieważ wyświadczyłam mu przysługę, nie mógł mnie odtrącić i zranić. Zupełnie jakbym miała polisę ubezpieczeniową
przeciwko cierpieniu. Naprawdę szalałam za tym chłopcem, teraz jednak wiem, że go wybrałam, bo podobnie jak ja, był felerny. Jego feler rzucał się w oczy, więc mogłam sobie pozwolić na ból i współ-| czucie wobec niego. Ten był jeszcze najbardziej normalny z moich mężczyzn. Potem przyszli młodociani przestępcy, nieudacznicy
— przegrani, wszyscy.
W wieku siedemnastu lat spotkałam swojego pierwszego męża. Miał kłopoty w szkole, chcieli go wylać. Rodzice rozwiedzeni, ale dalej się szarpali. W porównaniu z jego sytuacją moja wyglądała wręcz dobrze! Mogłam się trochę odprężyć, nie odczuwać takiego wstydu. No i, oczywiście, bardzo go żałowałam. Był prawdziwym buntownikiem, ale, myślałam, pewnie dlatego że przede mną nikt go nie rozumiał.
Ponadto miałam iloraz inteligencji co najmniej o dwadzieścia punktów wyższy. Potrzebowałam tej przewagi. Potrzebowałam jeszcze znacznie więcej, żebym choć zaczęła wierzyć, że dorównuję ukochanemu i że nie zostawi mnie dla kogoś lepszego.
Cały ten związek — a byliśmy małżeństwem przez dwanaście lat
— opierał się na odrzucaniu tego, kim był mój mąż, i próbach
przekształcenia go w kogoś, kim, jak uważałam, powinien być.
Wierzyłam, że go uszczęśliwię i zapewnię mu absolutnie doskonałe
samopoczucie, jeśli mi tylko pozwoli pokazać, jak się odnosić do
rodziny. Wówczas studiowałam — psychologię, rzecz jasna. Moje
własne życie wymykało mi się z rąk, było takie okropne, a tu proszę,
uczyłam się, jak się troszczyć o wszystkich dookoła. Muszę przyznać,
rzeczywiście szukałam odpowiedzi, ale jednocześnie uważałam, że
kluczem do mojego własnego szczęścia jest dokonanie zmiany w mężu.
Niewątpliwie potrzebował mojej pomocy. Nie płacił rachunków ani
podatków. Nie dotrzymywał obietnic składanych mnie i dzieciom.
Doprowadzał klientów do szału, aż dzwonili do mnie i się skarżyli,
że nie wykonał rozpoczętej pracy.
Nie potrafiłam go opuścić, dopóki wreszcie nie ujrzałam, jaki naprawdę jest. Przez ostatnie trzy miesiące naszego małżeństwa po prostu obserwowałam — nie robiłam mu tych nieustannych wykładów, tylko milczałam i patrzyłam. Wtedy pojęłam, że nie mogę żyć z kimś takim. Tyle czasu czekałam, aż pokocham wspaniałego mężczyznę, który, jak myślałam, stanie się z moją pomocą. Tylko dzięki nadziei, że się zmieni, wytrwałam przez tyle lat.
Nadal jednak nie zdawałam sobie sprawy, że wybieram mężczyzn, którym, jak uważałam, czegoś brakuje, toteż potrzebują mojej pomo-
134
135
...