Zgryźliwość kojarzy mi się z radością, która źle skończyła.
Przelatuje dwanaście lat i oto pewnego dnia, za namową koleżanki z pracy, siedzę w gabinecie terapeuty. Uważałam, że nadal całkowicie panuję nad swoim życiem, ale koleżanka się o mnie martwiła i nalegała, żebym poszukała pomocy.
Z Kennethem byliśmy małżeństwem przez dwanaście lat, w dodatku, jak sądziłam, bardzo szczęśliwym małżeństwem, ale od jakiegoś czasu żyliśmy w separacji, co zaproponowałam ja sama. Terapeutka zaczęła drążyć. Co się nie udało? Paplałam o wielu różnych rzeczach, w pewnym momencie wspomniałam, że mąż wieczorami wychodził z domu, najpierw raz czy dwa w tygodniu, potem trzy, cztery razy, wreszcie, przez ostatnich pięć lat, znikał na sześć z siedmiu nocy. Powiedziałam mu, że skoro najwyraźniej woli spędzać czas gdzie indziej, lepiej niech się wyprowadzi.
Dokąd chodził? — zapytała terapeutka. A ja na to: nie wiem, nigdy nie pytałam. Wyraźnie się zdziwiła. „Tyle nocy poza domem, przez tyle lat, i nigdy pani nie pytała?" Nie, nigdy — odparłam — w małżeństwie trzeba mieć trochę swobody. Nalegałam tylko, żeby mąż więcej czasu spędzał z naszym synem, Thadem. Zawsze się zgadzał, po czym dalej znikał wieczorami, tylko w niedzielę do nas dołączał, a i to nie w każdą. Nie jest zbyt bystry, powiedziałam sobie, jeśli potrzebuje tych moich nieustających pouczeń, by być dobrym ojcem. Nie odważyłam się przyznać sama przed sobą, że Kenneth żyje, jak chce, a ja nie daję rady go zmienić. Z upływem lat działo się zresztą coraz gorzej, chociaż starałam się, jak umiałam. Podczas pierwszej sesji terapeutka spytała, co, moim zdaniem, Kenneth robił poza domem. Zdenerwowałam się. Nie miałam ochoty o tym myśleć. Dopóki nie myślałam, nic mnie nie bolało.
Teraz wiem, że Kenneth nie potrafił być tylko zjedna kobietą, choć odpowiadał mu bezpieczny, stały związek. Dawał mi tysiące sygnałów, zarówno przed ślubem, jak i potem: podczas pikników znikał na długie godziny, na przyjęciu wdawał się w pogawędkę z jakąś kobietą, wychodzili razem. W takich sytuacjach mimowolnie zaczynałam roztaczać swój wdzięk i czar, starając się odciągnąć uwagę innych od tego, co się działo, pokazać, jaka ze mnie równa babka... i może udowodnić, że daję się lubić, że chłopak czy mąż wcale nie musi ode mnie uciekać przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Długo trwało, zanim podczas terapii zdołałam sobie przypomnieć, że w małżeństwie moich rodziców problemem także były kobiety. Kłócili się, bo ojciec wychodził i nie wracał, a matka, jakkolwiek nie mówiła tego wprost, posądzała go o zdradę i wymyślała mu, że nas
zaniedbuje. Uważałam, że to przez nią ojciec ucieka z domu, i bardzo świadomie postanowiłam nigdy się nie zachowywać tak jak matka. Panowałam więc nad sobą, zawsze uśmiechnięta. Nadal uśmiechałam się promiennie w dzień po tym, jak mój dziewięcioletni syn usiłował popełnić samobójstwo. Obróciłam wszystko w żart, i wtedy moja koleżanka naprawdę się zaniepokoiła. Od tak dawna żywiłam magiczne przekonanie, że jeśli tylko będę miła i nigdy się nie rozzłoszczę, wszystko ułoży się dobrze.
Swoje zrobiło też przeświadczenie, że Kenneth nie jest zbyt bystry. Pouczałam go, próbowałam ustawiać w życiu: niska cena, którą musiał płacić za to, że ktoś mu gotuje i sprząta, podczas gdy on żyje wolny jak ptak, bez żadnych pytań.
Całkowicie odrzucałam fakt, że źle się dzieje, przyznałam to dopiero z cudzą pomocą. Mój syn straszliwie cierpiał, a ja nie dopuszczałam tej myśli. Usiłowałam go zagadać, żartowałam, przez co pewnie czuł się jeszcze gorzej. Zatajałam też wszystko przed znajomymi. Kenneth już od pół roku mieszkał osobno, a ja ani słowem nie wspomniałam nikomu o separacji. To także nie ułatwiało życia Thadowi. Musiał zachować tajemnicę i ukrywać własne uczucia. Nie chciałam z nikim rozmawiać, więc i jemu nie pozwalałam. Nie widziałam, jak rozpaczliwie pragnie zrzucić ten ciężar. Terapeutka dosłownie mnie zmusiła, żebym zaczęła mówić ludziom o rozpadzie swojego idealnego małżeństwa. Och, trudno mi to było przyznać. Jak myślę, Thad podejmując próbę samobójstwa chciał po prostu krzyknąć: „Słuchajcie wszyscy! Coś jest nie tak!"
Teraz sprawy wyglądają o wiele lepiej. Kontynuujemy z Thadem terapię, osobno i razem, uczymy się, jak ze sobą rozmawiać, jak czuć, co naprawdę czujemy. Zasadą moich spotkań z terapeutka jest to, że nie wolno mi przez tę godzinę niczego obracać w żart. Niełatwo zrezygnować z tego pancerza i czuć, co się ze mną dzieje, kiedy go zdejmę, ale to mi dobrze robi. Na randkach czasem jeszcze pomyślę, że, być może, ten czy tamten pan pragnąłby, żebym za niego uporządkowała parę szczegółów w jego życiu, ale już zmądrzałam, prędko odpędzam takie myśli. Teraz, podczas terapii, wolno mi tylko z rzadka pożartować z tych chorych ciągotek do „pomocy". Dobrze jest śmiać się z tamtego nienormalnego zachowania, ale nie dlatego żeby zatuszować wszystko, co było złe.
Z początku Connie wykorzystywała poczucie humoru, by odwrócić uwagę własną i rodziców od ponurej prawdy o rozpadającym się
130
131
...