Zgryźliwość kojarzy mi się z radością, która źle skończyła.

Tadeusz Dalecki
KURS BOJOWY – BIESZCZADY
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1988. Wydanie II zmienione
Okładkę projektował: Mieczysław Wiśniewski
Redaktor: Eugeniusz Stanczykiewicz
Redaktor techniczny: Anna Lasocka
Korektor: Marzenna Walas
NA RATUNEK
Obudziły ich odgłosy dobijania się do drzwi.
— Ki diabeł? — mruknął któryś z lotników, wyrwany ze snu. — Chyba warty nie przepuściły
bandziorów?
Łomot nie ustawał. Na podwórzu powarkiwał silnik samochodu. Przebudzeni lotnicy byli już w pełnym
pogotowiu, każdy trzymał w garści pistolet, a mechanik samolotowy Olearczyk wycelował w drzwi lufę
erkaemu: ostrożność nie zawadzi.
Zbliżyli się do okna. Ujrzeli ciężarówkę, obok której kręciło się kilku mężczyzn uzbrojonych w
pistolety maszynowe; trudno było powiedzieć o nich coś więcej.
— No, otwórzcie tam — rozległ się głos zza drzwi.
— A wy kto? — spytał Olearczyk.
— Swoi.
— Co znaczy „swoi”?
— Żołnierze.
W półmroku obszernej izby wszyscy słuchali tego niecodziennego dialogu.
— Co za żołnierze?
— Ci, których oswobodziliście z „żubrydowego” potrzasku.
— Trzeba było tak mówić od razu — odetchnęli z ulgą i ktoś dał kolegom znak, żeby otworzyli drzwi.
Po chwili do izby weszło trzech żołnierzy. Pierwszy był podporucznikiem, drugi sierżantem o krępej
budowie, trzeci kapralem; ten ostatni miał świeżo obandażowaną głowę.
— Bardzo przepraszamy za to najście — zaczął podporucznik, badawczo przyglądając się obecnym w
izbie — ale szukamy pilota, który nas uratował.
— Porucznik — wskazano na Dembowskiego. — Sam dowódca.
— Obywatelu poruczniku — zwrócił się doń podporucznik, nie kryjąc wzruszenia. — Przyjechaliśmy
podziękować za waszą pomoc. Gdyby nie ona, już byśmy wąchali kwiatki od spodu. Amunicja nam się
kończyła, a żubrydowcy tylko na to czekali. Więc jeszcze raz dziękujemy...
Dowódca eskadry oraz podporucznik-„piechociniec” uściskali się serdecznie na środku izby. Z
wyciągniętymi dłońmi podeszli również dwaj podoficerowie.
— Nie ma za co dziękować — bronił się porucznik. — Normalna rzecz.
— Normalna, nienormalna, zapraszamy was i wszystkich lotników na kieliszeczek do Sanoka.
— Jest już późno — znów zaoponował dowódca. — Może odłożymy to na kiedy indziej...
— Proszę nam nie odmawiać — podporucznik zaskoczony tą odmową zmieszał się. — Żyjemy tu jak
na wojnie. Nikt nie jest pewny, co przyniesie następny dzień... Jedźmy, samochód czeka...
Działo się to w maju 1946 roku. Białe i fioletowe bieszczadzkie bzy odurzały słodkim aromatem.
Ciężarówka z trudem pięła się serpentynami pod górę — ku Sanokowi. Dotarłszy do miasta, zatrzymała się
na obszernym rynku przed jednopiętrową kamienicą.
Z otwartych okien restauracji padał na kocie łby pomarańczowy odblask elektrycznego światła. Z
wnętrza dochodził wesoły gwar biesiadujących i mocny zapach alkoholu. Jakaś zdezelowana płyta
chrapliwie odtwarzała starego walca.
Lotniczo-piechocińskie towarzystwo wmaszerowało do wnętrza. Sala była obszerna, z gotyckim
sklepieniem w kształcie litery „L”. W jednym z rogów stał olbrzymich rozmiarów szynkwas, wyglądający
jak barykada, a za nim, na półkach, pobłyskiwały baterie butelek z wódką i winem. Stoły były długie,
sosnowe, takie same obok nich ławy. Goście, wyłącznie mężczyźni w starszym wieku, przepijali do siebie
często, nie przestając głośno rozprawiać.
Gospodarz restauracji migiem zrealizował zamówienie „panów wojskowych”. Składały się na nie:
znana wówczas monopolówka „Perła” i wieprzowa kiełbasa, silnie pachnąca czosnkiem — wszystko, czym
oberża bogata.
Jak to zwykle bywa, po kilku wypitych kolejkach, wkrótce wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, jeden
przez drugiego. Tematem było, oczywiście, wyswobodzenie żołnierzy z okrążenia. Nie mogli sobie odmówić
tej przyjemności, chcieli to przeżyć jeszcze raz. Pierwszy rozpoczął swą opowieść podporucznik KBW —
zgodnie zresztą z chronologią wydarzeń.
— Pluton wracał z rozpoznania. Mieliśmy ustalić, czy droga do Rzeszowa jest wolna od band. Chodziło
o przewiezienie samochodami większej grupy repatriantów na stację, skąd koleją mieli udać się na Ziemie
Odzyskane. Po przeczesaniu terenu wracaliśmy do Sanoka. Kiedy byliśmy na zakręcie drogi z Grabownicy
do Pakoszówka, z pobliskiego lasu odezwał się karabin maszynowy tych, których szukaliśmy, bandytów.
Skoczyliśmy do pobliskich rowów przydrożnych i rozpoczęła się strzelanina. Kiedy bandyci przystąpili do
natarcia, pod osłoną własnego ognia wycofaliśmy się do pobliskiej zagrody. Oom był murowany, a za nim
rozciągały się wzgórza i parowy. Niestety! Ledwo zajęliśmy stanowiska w obrębie zabudowań, strzały
buchnęły i zza wzgórz. Otoczono nas. Widząc, że jest nas zaledwie pluton, bandyci zaczęli zacieśniać
pierścień wokół gospodarstwa. Część żołnierzy schroniła się do domu, a część prowadziła ogień zza drzew i
płotu.
Było południe, słońce dokuczało niemiłosiernie, a przy tym byliśmy solidnie zmęczeni długotrwałym
marszem. Ale najgorsze było to, że po kilkugodzinnej walce zaczęły się wyczerpywać zapasy amunicji; przy
oszczędnym gospodarowaniu mogło jej wystarczyć zaledwie do wieczora. Bandyci nie próżnowali;
podciągnęli bliżej cekaemy i zaczęli prażyć na całego. Byli tak blisko, że słychać było wyraźnie ich głosy. Z
krzyków, nawoływań i pogróżek wywnioskowaliśmy, że jest to banda winowska, dowodzona przez
„Żubryda”.
Jedyny ratunek był w tym, żeby w jakiś sposób zawiadomić dywizję. Któryś z żołnierzy musiał
zaryzykować. Na ochotnika zgłosił się szeregowiec Niewiadomski. Ześrodkowaliśmy cały ogień w kierunku,
skąd szczekał cekaem, i zaczęliśmy rzucać granatami w bandytów. Rozpoczęła się silna wymiana ognia.
Bandytów przydusiliśmy do ziemi i zdezorientowaliśmy. Szeregowiec Niewiadomski wykorzystał ten
moment i prześliznął się wśród opłotków oraz zarośli. W niepewności i napięciu oczekiwaliśmy pomocy z
Sanoka. Gdyby nie nadeszła, gotowi byliśmy stoczyć bój na bagnety. Zresztą, nie mieliśmy wyboru,
poddanie się oznaczało śmierć w męczarniach. Ale pomoc na szczęście nadeszła. Nadleciała — poprawił się.
— Ale o tym niech już opowie porucznik Dembowski. — Piję jego zdrowie.
— Nieustające zdrowie — uzupełnił sierżant.
— Mnie się wydaje, że zapominamy wypić zdrowie najważniejszego bohatera dnia — dodał jeden z
obecnych — szeregowca Niewiadomskiego.
— Racja — kieliszki znalazły się w górze. — Zdrowie szeregowca Niewiadomskiego.
Teraz już porucznik, który zawsze podkreślał, że woli latać niż o swoim lataniu opowiadać — chcąc nie
chcąc musiał zacząć swoją relację.
— Był już wieczór. Przygotowywaliśmy się powoli do spania, bo dzień mieliśmy za sobą dosyć ciężki.
Tylko personel techniczny pracował jeszcze przy samolotach. Tam też odszukał mnie oficer dyżurny.
Wzywano mnie do telefonu. W słuchawce usłyszałem znajomy głos pułkownika Habowskiego. Spytał, czy
mam jakiś samolot gotowy do lotu. Odpowiedziałem, że samoloty eskadry są zawsze gotowe. Wtedy
wyjaśnił, że potrzebny będzie tylko jeden, i zapowiedział przyjazd na lotnisko podpułkownika Rajewskiego.
Rozkazałem więc wytoczyć na pas startowy jeden z samolotów, uzupełnić amunicję do kaemu i załadować
granaty. W chwili gdy silnik pracował na pełnych obrotach, podjechał
Willysem
podpułkownik Rajewski. Od
niego dowiedzieliśmy się o waszej sytuacji, znanej już w sztabie dzięki Niewiadomskiemu. Usiadłem za
sterem, do drugiej kabiny wskoczył obecny tu kolega, pilot chorąży Smuk, biorąc na siebie rolę nawigatora i
strzelca pokładowego. Start i dolot nad zagrodę-pułapkę zajął nam około piętnastu minut. Było już szaro, ale
naprowadziły nas błyski karabinowych strzałów. Zrobiłem głęboki zakręt, zniżyłem lot do jakichś
trzydziestu metrów i przypikowałem w kierunku domu. Chorąży wyrzucił pierwszą wiązkę granatów.
Upadła obok gniazda cekaemu. Wśród bandytów powstał zamęt. Z okien odezwały się wasze karabiny.
Dołączył do nich chorąży ze swoim
Szkasem
. Położyłem maszynę w następny zakręt. Bandyci nie
wytrzymali nerwowo, zaczęli uciekać w stronę lasu. O to nam właśnie chodziło. Teraz chorążemu łatwiej
było ich kosić. Obniżyłem lot do wysokości dwóch, trzech metrów, starałem się kołami przydusić ich do
ziemi. Znowu zawróciliśmy i znowu zagrał nasz karabin maszynowy. A potem zobaczyliśmy, jak wy
zaczynacie opuszczać chałupę i kierować się w stronę szosy. Po drodze zbieraliście amunicję porzuconą
przez żubrydowców i machaliście do nas rękami. Choć robiło się coraz ciemniej, krążyłem nad wami,
dopóki nie osiągnęliście głównej drogi do Sanoka, która była już bezpieczna. Pokiwałem Wam na
pożegnanie skrzydłami i wziąłem kurs na lądowisko. Co rzekłszy, proponuję za chwilę zrobić to samo —
nawiązał do późnej pory.
— Strzemiennego — zaproponowali piechurzy.
— Strzemiennego — zgodzili się lotnicy.
Pułk lotnictwa łącznikowego na Mokotowie był w trakcie organizacji, gdy z Dowództwa Wojsk
Lotniczych, mieszczącego się wówczas w Pruszkowie, nadszedł niespodziewanie rozkaz wydzielenia jednej
eskadry samolotów
Po-2
, słynnych i popularnych „kukuruźników”, do współdziałania z wojskami
lądowymi, walczącymi w Bieszczadach z bandami nacjonalistycznej Ukraińskiej Powstańczej Armii i
polskiego reakcyjnego podziemia. Dowódca pułku, ppłk Mikołaj Tarasow, wyznaczył po jednym kluczu z
każdej eskadry, a dla technicznego zabezpieczenia przydzielił do nich najlepszych mechaników lotniczych.
W skład wytypowanych załóg weszli: por pil. Józef Dembowski, por. pil. Tadeusz Pytel, ppor. pil. Henryk
Kulesza, chor. pil. Smuk, chor. pil. Bronisław Kluczyk, ppor. pil. Zygmunt Danyłów i inni. Dowódcą eskadry
został młody, ale doświadczony pilot por. Józef Dembowski. Zbiorowym przelotem na lądowisko pod
Sanokiem rozpoczęła się ich bieszczadzka przygoda. Odtąd codziennie sierżanci: Olearczyk, Pawłowicz,
Królikiewicz, Szablicki i inni mechanicy od świtu do nocy krzątali się przy samolotach. Codziennie
startowały one na patrolowanie w ramach współdziałania z wojskami 8 i 9 dywizji piechoty. Z ciężkich i
trudno dostępnych terenów Bieszczad lotnictwo dostarczało najbardziej aktualnych wiadomości o ruchach
band. Na ich podstawie dowództwo grupy operacyjnej „Rzeszów” mogło podejmować decyzje. Eskadra
pełniła także — jak się już przekonaliśmy — istotną rolę w wypadkach, gdy piechota znajdowała się w
szczególnych tarapatach.
TRZY RAZY ŻYCIE
Dowódca eskadry, o której mowa, miał wiele sentymentu dla Bieszczad. Jeszcze jako młody chłopiec,
przed wybuchem drugiej wojny światowej, próbował w Ustianowej swoich pierwszych kroków w powietrzu
na szybowcach. I nie byle kto uczył go trudnej sztuki latania — sam mistrz Bronisław Czech — nie tylko
świetny narciarz, ale i wspaniały instruktor szybowcowy, który wpoił mu pierwsze lotnicze „ABC” na
szybowcach „Żaba” i „Wrona”. Tu, w Ustianowej, zaraził się lotniczym bakcylem, który wszedł mu w krew
i dał możliwość zaznania wielkiej rozkoszy latania. Wspaniałe były to czasy — pełne porywów i
młodzieńczych nadziei. A teraz, jako już wytrawny pilot i doświadczony dowódca eskadry, latał na polskim
samolocie nad Bieszczadami, wypełniając zadania bojowe.
Dwudziesty dziewiąty maja 1946 roku był dla eskadry dniem pełnym emocji. Już od świtu klucz
samolotów pracował na pełnych obrotach — wspierał natarcie jednostek WP na wzgórzach w okolicy
Mrzygłodu, Sanoka i Jurowa. Na skupiska upowców sypały się raz po raz wiązki granatów, raziły ich serie
karabinów maszynowych. Latając do celu i z powrotem do Sanoka, samoloty utworzyły jak gdyby most
powietrzny. Mozolna była to praca — przez parę godzin piloci nie mieli wytchnienia — ale opłaciła się,
gdyż bohatersko walczący wśród gór nasi żołnierze wyparli przeciwnika z zajmowanych stanowisk i
zawładnęli wzgórzami. Po udanej akcji piloci wrócili na lądowisko, ale niedługo zażywali zasłużonego
wypoczynku. W owych czasach lotnictwo było jednym z głównych nerwów bojowego organizmu grupy
operacyjnej „Rzeszów”, którą dowodził gen. bryg. Jan Rotkiewicz.
...Oto jeden z samolotów eskadry mija Baligród i nadlatuje nad olbrzymi masyw leśny, pośród którego,
jak błękitna wstążka, wije się Solinka. Porucznik Dembowski zmienia kurs o piętnaście stopni i wychodzi w
rejon wsi Żubracze. Obniża lot i tuż nad wierzchołkami drzew nadlatuje nad niewielką połoninę, gdzie
biwakuje jeden z batalionów 34 pułku przeczesujący lasy w pogoni za bandą „Rizuna”. Meldunek został
zrzucony — pierwsza część zadania wykonana. Teraz pilot robi głęboki zakręt i kosiakiem leci dalej w
kierunku Ustrzyk Górnych — musi nawiązać kontakt z wojskami znajdującymi się gdzieś między Berehami
Górnymi a Ustrzykami. Z lewej rozciąga się malownicza Połonina Caryńska, z prawej potężne grzbiety
Wierchu Wyżniańskiego — samolot prześlizguje się zygzakowatą linią pomiędzy skałami. W pewnym
momencie zaterkotał karabin maszynowy. Pilot spojrzał w prawo i zobaczył na stoku wzgórza ludzi, którzy
jak złe cienie snuli się wśród skał. Pociski zaczęły gwizdać ze wszystkich stron. Nie było czasu na swobodne
manewrowanie — porucznik poderwał samolot i wykonał skok przez wzniesienie. Jednocześnie silnik zaczął
się dławić, a następnie odmówił posłuszeństwa. Trzeba było lądować. Działo się to w rejonie szczytu
Wysokie Berdo. Głęboki ślizg — i wyrównanie nad sielankowo wyglądającą łączką, wśród pofałdowanego
terenu, poprzetykanego skupiskami lip i jaworów. Moment... i już koła dotykają zielonych traw. Samolot
siada z przepadaniem, lecz oto koła powoli zaczynają grzęznąć, aż ogon i cały płatowiec unoszą się. Nad
głową pilota przelatuje jakiś cień, zaś samolot wali się kołami do góry na łąkę. Pilot zawisł na pasach głową
w dół. Mimo tak rozpaczliwego położenia, myśli nie o sobie, lecz o obserwatorze, sierżancie Stanisławie
Olearczyku. Gdzie się podział, przecież był w drugiej kabinie? Po chwili wszystko się wyjaśnia. Do
samolotu podbiega sierżant i uwalnia swego dowódcę, uwięzionego w kabinie przewróconego
„kukuruźnika”. Kilka chwil szamotania i staje na nogach. Patrzy na Olearczyka, i domyśla się, że właśnie on
był tym „cieniem”, który przeleciał mu nad głową w czasie kapotażu. Po prostu sierżant nie przywiązał się
pasami i stąd to salto mortale, całe szczęście, że na miękką murawę łąki. Kiedy dokładniej przyjrzał się
sierżantowi, zobaczył, że jego lewa nogawica jest zakrwawiona: kula raniła obserwatora w nogę.
Nie było chwili do stracenia. W każdej sekundzie mogli pojawić się upowcy. Porucznik z sierżantem
prędko wymontowują karabin maszynowy, zabierają granaty i rozglądają się za stanowiskiem ogniowym. Są
niemal pewni, że ich przymusowe lądowanie widziała banda UPA.
Niedaleko wystającego głazu lotnicy zauważyli małe wgłębienie. Kilkanaście kroków i już są na
stanowisku ogniowym. Kto przyjdzie pierwszy: nasi czy wrogowie? Ta myśl nie opuszcza ich ani na chwilę.
Pilot intuicyjnie przeczuwał, że pierwsi powinni zjawić się nasi, gdyż jak się orientował, na tych terenach
przebywały pododdziały jednego z pułków piechoty. Istotnie. Pomoc nadeszła w porę. Był to batalion
dowodzony przez samego dowódcę pułku, podpułkownika Jana Gerharda. Powitanie było serdeczne.
Gerhard z żołnierzami obserwował z przeciwległego zbocza lot i kapotaż samolotu. W sam czas zdołali
dotrzeć do miejsca przymusowego lądowania, ratując pilota i jego obserwatora od niechybnego spotkania z
bandą „Hrynia”. Obaj — pilot i obserwator, mogli mówić o szczęściu.
Gorzej było z samolotem. Nie było innego wyjścia jak wymontować silnik i cenniejsze przyrządy
pokładowe i załadować je na ciężarowy samochód. Ogołocony samolot trzeba było spalić.
Pilot i obserwator powędrowali z pułkiem do Ustrzyk Górnych. Nie był to jednak koniec ich perypetii w
tym dniu. Banda „Hrynia” otrzymała bowiem zadanie zniszczenia kolumny samochodowej, która co pewien
czas kursowała między Ustrzykami Górnymi a Cisną i Baligrodem zaopatrując pułk w Ustrzykach. I właśnie
tym razem oni jechali z tą kolumną.
W momencie gdy samochody wypełzły zza niebezpiecznego zakrętu i wyjechały na otwartą przestrzeń,
z pobliskich skalnych uskoków w stronę kolumny posypały się strzały. Przy hamowaniu wzbiły się spod kół
samochodu olbrzymie tumany kurzu. Umożliwiło to żołnierzom wyskoczenie pod ich osłoną z ciężarówek i
zajęcie stanowisk ogniowych w przydrożnych rowach. Wymiana ognia nie trwała długo, gdyż nadjechały
inne wozy, a wśród nich lekkie działo pancerne. Po kilku jego wystrzałach na stanowiskach upowców poszły
w niebo słupy dymu i ziemi. Piechurzy momentalnie rozwinęli się do natarcia, razem z nimi biegli też
lotnicy, jakby dla udowodnienia, że i na lądzie potrafią walczyć. Jeszcze parę razy gruchnęło działo i głośniej
zaterkotały karabiny maszynowe. Upowcy pod naporem ognia zaczęli wycofywać się w stronę leśnych
masywów. Pozostawiając kilku zabitych, rozpierzchli się w popłochu wśród gór. Lotnicy, którym w jednym
dniu trzy razy wypadło ryzykować życie, szczęśliwie dotarli do Ustrzyk Górnych.
DYMY O ŚWICIE
Popołudnie było po wiosennemu ciepłe, pachnące świeżą trawą i wodami przepływającego opodal
Sanu. Przyjemnie było w taki czas rozłożyć się wygodnie na pokrowcu silnika, bo od ziemi jeszcze trochę
ciągnęło, zdjąwszy przedtem lotniczą bluzę.
Zażywał właśnie tej przyjemności młody podporucznik Aleksander Danielak. Przed rokiem latał w
pułku nocnych bombowców „Kraków”. Zanim jeszcze zdążył ochłonąć z mocnych przeżyć frontowych,
przydzielony został do eskadry w Sanoku, biorącej udział w oczyszczaniu terenów Rzeszowszczyzny z band
UPA.
— Nie śpij, bo cię okradną — poderwał go na nogi głos dowódcy eskadry porucznika Dembowskiego.
— Przygotuj się do zadania. Jutro lecimy na rozpoznanie wyrostka robaczkowego.
— Przydałoby się zoperowanie, a nie rozpoznanie — Danielak wiedział, że chodzi o Bieszczady, a
ściślej o teren na styku trzech granic, radzieckiej, polskiej i czechosłowackiej, popularnie nazywany
wyrostkiem robaczkowym; na nim właśnie panoszyli się upowcy.
— Przyjdzie czas i na to. Na razie róbmy, co do nas należy. Przygotuj się do lotu solidnie, dokładnie
przestudiuj trasę na mapie, zresztą, co cię będę uczył...
— Tak jest — poderwał się podporucznik i niezwłocznie przystąpił do pracy. Miał to być jego pierwszy
lot nad Bieszczadami, a zarazem pierwszy lot bojowy... po wojnie.
Nazajutrz Danielak stawił się na lotnisku skoro świt. Dowódca eskadry porucznik Dembowski już go
tam oczekiwał w towarzystwie meteorologa. Eskadra nie miała na miejscu stacji meteorologicznej. Po dane
na temat pogody meteorolog musiał dzwonić aż do Krakowa, co zabierało mu dużo czasu. Najczęściej
zresztą okazywał się on przysłowiową musztardą po obiedzie — pogoda w tych stronach zmienia się z
godziny na godzinę — i lotnikom nie pozostawało nic innego, jak tylko liczyć na własnego pogodowego
„nosa”.
Start z nadrzecznego lotniska o mikroskopijnych rozmiarach był nie lada sztuką, której jednak lotnikom
udawało się, jak dotąd, dokonywać po kilka razy dziennie. Samolot ciężko oderwał się od trawiastej
nawierzchni. Nic dziwnego, dźwigał na swych płatach zbiornik pełen paliwa, kilkanaście wiązek granatów,
karabin maszynowy
Szkas
z dwoma taśmami amunicji no i załogę. Lecąc wzdłuż Sanu na pełnych obrotach
wspięli się na przepisowe pięćset metrów, po czym zrobili „w tył zwrot” i wzięli kurs na Baligród — Cisnę
— Ustrzyki Górne.
Pogoda była idealna. Mimo to trudno byłoby powiedzieć, że był to lot „jak po maśle”. Zależnie od
ukształtowania terenu lecieli raz niżej, raz wyżej, cały czas „kosiakiem”, a więc przy wielkiej prędkości
kątowej. Po minięciu Baligrodu, w którym stacjonowała jednostka KBW (nie mieli z nią łączności ze
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hannaeva.xlx.pl