Zgryźliwość kojarzy mi się z radością, która źle skończyła.
13 bajek z królestwa Lailonii dla dużych i małych
Leszek Kołakowski
Spis treści
Jak szukaliśmy Lailonii
Straciliśmy razem z moim bratem mnóstwo czasu na odkrycie, w jakiej stronie świata leży państwo Lailonia. Najpierw pytaliśmy wszystkich znajomych: gdzie leży Lailonia? Nikt nam nie umiał powiedzieć. Potem nawet zaczepialiśmy nieznajomych ludzi na ulicy i zadawaliśmy to samo pytanie. Ale wszyscy wzruszali ramionami i mówili, że nie wiedzą. Potem zaczęliśmy wysyłać listy do różnych mądrych ludzi, którzy piszą książki, więc powinni wiedzieć, gdzie jaki kraj leży. Wszyscy odpowiadali nam bardzo grzecznie i żałowali, że nie mogą nam pomóc, ale naprawdę nikt z nich nie miał pojęcia, gdzie się znajduje Lailonia. Praca ta zajęła nam dużo czasu, ale postanowiliśmy nie dać za wygraną. Zaczęliśmy kupować wszystkie globusy i mapy, jakie nam udało się zdobyć: stare i nowe, piękne i brzydkie, szczegółowe i mniej szczegółowe. Siedzieliśmy po całych dniach nad mapami, szukając Lailonii, a gdy nie udało się nam znaleźć, wychodziliśmy na miasto w poszukiwaniu nowych map. W końcu w naszym mieszkaniu było tyle albumów geograficznych, globusów i map, że nie można było się ruszyć. Mieszkanie mieliśmy wygodne, ale malutkie i nie starczało miejsca na tyle papierów i globusów. Zaczęliśmy więc wynosić meble, żeby zrobić miejsce dla nowych map, bo przecież musieliśmy w końcu dowiedzieć się, gdzie leży naprawdę Lailonia. Wreszcie w mieszkaniu nie było już nic oprócz map i globusów, między którymi my sami z bratem przeciskaliśmy się z największym trudem; braliśmy też różne lekarstwa, żeby schudnąć i zajmować trochę mniej miejsca w mieszkaniu, aby można było sprowadzić więcej map. Obaj schudliśmy bardzo i jadaliśmy coraz mniej, zarówno dlatego, że musieliśmy mieć miejsce na mapy, jak i dlatego, że nie mieliśmy pieniędzy na jedzenie, bo wszystko wydawaliśmy na książki geograficzne, globusy i mapy. Była to naprawdę ciężka praca, która zajęła nam wiele lat. Nie robiliśmy nic innego, tylko szukaliśmy Lailonii.
Wreszcie, po wielu latach, kiedy obaj zestarzeliśmy się znacznie i byliśmy prawie całkiem siwi, szczęśliwy traf zdawało się, wynagrodził nam nasze trudy. Na jednej z wielu tysięcy map znaleźliśmy nazwę: LAILONIA. Ucieszyliśmy się tak bardzo, że zaczęliśmy obaj tańczyć z radości, podskakiwać i śpiewać, a potem szybko wybiegliśmy na ulicę i w pobliskiej cukierni zjedliśmy ciastka z herbatą. Rozmawialiśmy długo o naszym sukcesie i bardzo zadowoleni wróciliśmy do domu, żeby lepiej jeszcze zbadać swoje odkrycie. I tu znowu spotkało nas straszne nieszczęście. Widocznie w czasie tego tańca i podskakiwania porozrzucaliśmy nasze książki i papiery, które pomieszały się tak bardzo, że mimo długich wysiłków nie udało nam się odnaleźć mapy, gdzie była zaznaczona Lailonia. Szperaliśmy po całym mieszkaniu wiele dni i tygodni, przetrząsaliśmy każdy papierek - na próżno. Mapa jakby się pod ziemię zapadła. Zapewniam was, że nie zaniedbaliśmy niczego i poszukiwania prowadziliśmy z największą skrupulatnością, na jaką było nas stać. Mimo to nie udało się nam powtórnie odnaleźć naszej mapy.
Byliśmy już bardzo zmęczeni i zniechęceni, bo wszystko przemawiało za tym, że nigdy nie uda nam się osiągnąć celu. Brat zrobił się siwy jak gołąbek, a ja wyłysiałem prawie całkowicie. Nie mieliśmy sił na dalsze poszukiwania i skarżyliśmy się na los, co nas tak marnie oszukał. Już prawie straciliśmy nadzieję, że kiedykolwiek odszukamy Lailonię, kiedy nowy przypadek przyszedł nam z pomocą. Zjawił się pewnego ranka w naszym mieszkaniu listonosz i przyniósł małą przesyłkę. Odebraliśmy ją i dopiero po wyjściu listonosza spojrzeliśmy na nadawcę. Wyobraźcie sobie nasze wrażenie, kiedy na stemplu pocztowym przeczytaliśmy najwyraźniej: LAILONIA. Stanęliśmy osłupiali i na chwilę odjęło nam mowę. Ale zaraz mój brat, który jest bardzo roztropnym człowiekiem, wykrzyknął: „Pędźmy za listonoszem, on musi wiedzieć, gdzie jest Lailonia, skoro dostał przesyłkę!” Pobiegliśmy bez tchu za listonoszem i udało nam się go złapać jeszcze na schodach. Nieszczęśliwy człowiek myślał, że chcemy go pobić, tak gwałtownie rzuciliśmy się na niego. Ale szybko wytłumaczyliśmy mu, o co chodzi.
- Niestety, panowie - powiedział listonosz - nie wiem, gdzie leży Lailonia. Ja dostaję tylko przesyłki do rozniesienia i znam się tylko na geografii kilku ulic, a już więcej to nie. Ale może naczelnik poczty będzie wiedział.
- Bardzo trafnie - krzyknął mój brat. - Idziemy do naczelnika poczty!
Do naczelnika poczty dostaliśmy się bez trudu. Przyjął nas miło i przyjaźnie, ale na nasze pytanie rozłożył bezradnie ręce.
- Nie, proszę panów, nie wiem absolutnie, gdzie leży Lailonia. Znam tylko geografię swojej dzielnicy. Ale dam wam radę. Idźcie do Jeszcze Większego Naczelnika poczty, który dostaje listy i paczki z zagranicy. On musi wiedzieć.
Poszliśmy, więc do Jeszcze Większego Naczelnika. Tu już nie poszło tak łatwo, ponieważ Jeszcze Większy Naczelnik miał mnóstwo pracy, był bardzo zajęty i nie mógł nas przyjąć od razu. Musieliśmy się długo starać, zabiegać i prosić, telefonować, chodzić po różne przepustki i składać podania. Trwało to długo, wiele tygodni, ale w końcu nasze starania spotkał sukces. Jeszcze Większy Naczelnik zgodził się nas przyjąć. Wyznaczył nam spotkanie o piątej rano, bo był bardzo zajęty. Dlatego, bojąc się zaspać (a nie mieliśmy zegarków, które zostały sprzedane na zakup map), nie spaliśmy z bratem całą noc i idąc do urzędu, byliśmy niewyspani i zmęczeni. Mimo to nadzieja i radość wypełniała nam serce, bo teraz wiedzieliśmy prawie na pewno, że wreszcie nasze trudy się skończą.
Jeszcze Większy Naczelnik był także bardzo miły i życzliwy. Poczęstował nas herbatą i piernikiem, a prośby naszej wysłuchał cierpliwie. Potem pokiwał głową.
- Ach, moi panowie - powiedział. - Rozumiem dobrze wasze zmartwienie. Ale widzicie, panowie, ja mam na głowie tyle pracy, że nie mogę pamiętać o wszystkim. Na świecie jest bardzo dużo krajów i ja nie mogę wszystkich spamiętać. Nie wiem, niestety, gdzie leży Lailonia.
Już zaczęła mnie ogarniać rozpacz, że znowu wszystko na nic, kiedy nagle mój brat, który naprawdę jest bardzo mądry, zawołał:
- Ale w takim razie, szanowny Jeszcze Większy Naczelniku, któryś z pana podwładnych musi wiedzieć, bo oni przecież mają mniej spraw na głowie i każdy ma tylko kilka krajów do załatwienia.
- Dobra myśl - powiedział Jeszcze Większy Naczelnik. - Zaraz zadzwonię do swoich czterech zastępców i zapytam, który z nich ma w swoim resorcie Lailonię.
Potem zdjął słuchawkę telefoniczną i powiedział: „Proszę mnie połączyć z kierownikiem od spraw Południa”. A kiedy go połączono, zapytał: „Panie kierowniku, czy na Południu znajduje się państwo Lailonia?” „Stanowczo nie - odpowiedział kierownik - to musi być gdzie indziej”. Kierownik od spraw Północy odpowiedział po chwili to samo, a to samo odpowiedział kierownik od spraw Wschodu. Wtedy już byliśmy pewni, że o Lailonii będzie wiedział kierownik od spraw Zachodu, bo przecież gdzieś musi leżeć Lailonia. Ale kierownik od spraw Zachodu na pytanie Jeszcze Większego Naczelnika powiedział: „Nie, stanowczo Lailonia nie leży na Zachodzie. To musi być gdzie indziej”.
Jeszcze Większy Naczelnik rozłożył ręce. „Niestety, widzicie panowie, że o Lailonii nie może powiedzieć żaden z moich kierowników”.
- Ale skoro dostaliśmy przesyłkę z Lailonii - powiedziałem (bo ja też jestem troszeczkę mądry, chociaż nie tak mądry, jak brat) - to musiał ktoś tę przesyłkę przywieźć, a więc ktoś musi wiedzieć, gdzie leży Lailonia.
- Bardzo możliwe - odpowiedział Jeszcze Większy Naczelnik - bardzo możliwe, że ktoś wie. Ja jednak tego kogoś nie znam.
Bardzo nam było smutno, ale brat spróbował chwycić się jeszcze jednej możliwości. „Panie Jeszcze Większy Naczelniku - spytał - a może jest jeszcze Bardzo Największy Naczelnik, który musi wiedzieć o wszystkim?”
- Bardzo Największy Naczelnik - powiedział Jeszcze Większy Naczelnik - na pewno by wiedział, gdzie leży Lailonia, ale niestety wyjechał.
- A kiedy wróci Bardzo Największy Naczelnik?
- Bardzo Największy Naczelnik już nigdy nie wróci - powiedział ze smutkiem Jeszcze Większy Naczelnik. - Wyjechał na zawsze.
- Więc, już nie ma żadnej rady? - zapytaliśmy z rozpaczą. - Już nikt, absolutnie nikt nie wie, gdzie leży Lailonia?
- Nie umiem panom pomóc - powiedział Jeszcze Większy Naczelnik i dał znak, że audiencja się skończyła.
Wyszliśmy zapłakani i nawet nie mieliśmy w kieszeni chusteczek do nosa, bo wszystkie chusteczki wyrzuciliśmy z domu dawno, aby zrobić więcej miejsca na mapy i globusy. Szliśmy do domu ocierając łzy rękawem i dopiero przed samymi drzwiami mój brat nagle przystanął.
- Słuchaj no - powiedział. - Jeszcze Większy Naczelnik pytał po kolei czterech kierowników. Ale przecież możliwe, że ma pięciu kierowników pod swoją władzą i po prostu o jednym zapomniał.
- Wzywał kierowników od Południa, Północy, Wschodu i Zachodu - odpowiedziałem na to. - Czy myślisz, że są jeszcze jakieś strony świata?
- Nie wiem - powiedział brat. - Nie wiem dokładnie. Nie jest wykluczone, że jest pięć stron świata albo więcej.
- A więc musimy wrócić do Jeszcze Większego Naczelnika i jeszcze raz się upewnić.
Znowu słabiutka nadzieja zaświtała nam w sercu. Szybko pobiegliśmy z powrotem do urzędu. Ale okazało się, że Jeszcze Większy Naczelnik jest zajęty i nie może nas przyjąć. Nie było rady, trzeba było od nowa zacząć te same starania o audiencję. Trwało to bardzo długo, znowu podania, znowu telefony, przepustki, prośby. Ale tym razem się nie udało. Jeszcze Większy Naczelnik oświadczył, że ma bardzo dużo pracy, że już raz nas przyjął i zrobił, co mógł, a więcej nie może.
Teraz już naprawdę nie było wyjścia. Wszystkie drogi były zamknięte, wszystko co możliwe było już wypróbowane. Nawet nie chciało nam się więcej szukać w mapach, tylko siedzieliśmy w swoim mieszkaniu i płakaliśmy cichutko.
Teraz jesteśmy już bardzo starzy. Na pewno nigdy nie dowiemy się, gdzie leży Lailonia i na pewno nigdy jej nie zobaczymy. Być może jednak ktoś z was będzie miał więcej szczęścia, może komuś uda się trafić kiedyś do Lailonii. Jadąc tam, oddajcie w naszym imieniu kwiatek nasturcji królowej Lailonii i powiedzcie jej, jak bardzo chcieliśmy się tam dostać i jak nam się to nie udało.
Ale zapomniałem jeszcze powiedzieć, co było w tej przesyłce. Oczywiście, rozpakowaliśmy ją natychmiast. Przesyłka zawierała króciutki liścik, w którym pewien mieszkaniec Lailonii nazwiskiem Ibi Uru donosił nam, że dowiedział się, iż interesujemy się Lailonią i wobec tego przesyła nam zbiorek najmniejszych opowiadań starych i nowych, które są znane w tym kraju. Zbiorek ten był dołączony do listu. Nasz korespondent zapomniał niestety napisać, gdzie leży Lailonią i nie podał bliższego adresu, a więc nie mogliśmy mu odpisać. Wzięliśmy tylko ów zbiorek opowiadań i chcemy go wszystkim pokazać, aby wszyscy mogli się dowiedzieć chociaż troszeczkę o Lailonii, kraju, którego nie udało się nam znaleźć na mapie.
Garby
Kiedy Ajio, kamieniarz, pracujący przy budowie dróg, zachorował na garb, zebrało się czterech lekarzy, aby radzić nad jego chorobą. Nie należy wcale przypuszczać, że w Lailonii zawsze tak się zdarzało, że ilekroć jakiś kamieniarz zachorował, zbierało się czterech lekarzy; nie, przeważnie nie zbierał się ani jeden. Tym razem było ich aż czterech nie dlatego, że Ajio zachorował, ani tym bardziej, że był kamieniarzem. Po prostu choroba Ajio była dziwna, a lekarze chętnie oglądają dziwne rzeczy, podobnie jak wszyscy ludzie. Dziwność choroby, z kolei, nie polegała na garbie, bo garb nie jest wcale dziwny, ale bardzo zwyczajny. Polegała na tym, że nie był to właśnie garb zwyczajny, ale garb-dziwoląg, garb-osobliwość, garb-jaki-tylko-raz-na-sto-osiem-lat-zdarza-się-w-całej-Lailonii-a-może-nawet-rzadziej. Mianowicie, garb, rosnąc i pęczniejąc, zaczął obrastać w różne nadzwyczajne odrośle i rozgałęzienia, które z biegiem czasu jęły się upodabniać do różnych części ciała - rąk, nóg, głowy, szyi, brzucha i pupy. (Był to, trzeba dodać, tak zwany garb kryptogenny; nazwa ta oznacza pewną szczególną właściwość garbu, polegającą na tym, że lekarze nie mają pojęcia, skąd się wziął.)
Lekarze więc zebrali się i radzili nad tym, czy można uleczyć Ajio z garbu. Kiedy zebrali się razem w specjalnym gabinecie (Ajio był tam, oczywiście, nieobecny), jeden stary lekarz powiedział:
- Panowie, przyznajmy otwarcie, że medycyna jest bezsilna w tym przypadku. Sto osiem lat temu nasz wielki poprzednik, chirurg Głowa-biada opisał zupełnie podobny przypadek i też nie mógł go wyleczyć. A jeśli nie wyleczono tego garbu sto osiem lat temu, to tym bardziej, rzecz jasna, my go nie możemy wyleczyć. Wtedy bowiem ludzie byli mądrzejsi.
- A więc, co mamy robić? - spytał młody lekarz. - Musimy bowiem coś robić, inaczej będziemy uchodzić za nieuków.
- Jak to, co? - zdziwił się stary lekarz. - Leczyć chorego!
- Ale skoro nie mamy żadnych widoków...
- Leczenie chorego, drogi przyjacielu, nie ma nic wspólnego z widokami na uzdrowienie - powiedział lekarz starszy. -Jest to główna zasada naszej sztuki. Celem leczenia jest leczyć, podobnie jak celem śpiewania jest śpiewać, a celem grania - grać.
- Ja uważam, że moglibyśmy wyleczyć chorego częściowo -powiedział trzeci lekarz. - Mam na myśli, że nie możemy wprawdzie usunąć garbu, ale możemy przeszkodzić jego dalszemu rośnięciu; w tym celu trzeba garb włożyć w gips, wtedy nie będzie miał miejsca do powiększania się i zostanie, jaki był. A że ludzie sto osiem lat temu byli mądrzejsi niż dziś - to rzecz niepewna.
- Ja uważam to za oburzające - krzyknął czwarty lekarz. - Skoro nie możemy wyleczyć garbu całkiem, stanowczo nie powinniśmy w ogóle go leczyć!
- Ależ dlaczego?
- Przecież to jasne! Właśnie dlatego, że nie można go wyleczyć.
- Całkiem nie można, ale można częściowo.
- To znaczy, że nie można. Garb i tak zostanie, więc nie powinniśmy się łudzić, że można go wyleczyć.
Lekarze debatowali w ten sposób bardzo długo. Tymczasem garb rósł i rósł coraz szybciej. Różne części ciała, które z niego odrastały, formowały się coraz wyraźniej i nabierały kształtów. Głowa garbu zaczęła porastać włosami, pojawiły się oczy, uszy, nos i usta; ręce wydłużyły się, a nogi niebawem sięgnęły ziemi. Ani się obejrzano, jak z garbu zrobiła się pełna postać ludzka. Postać ta, był to po prostu drugi Ajio, kubek w kubek podobny do pierwszego. Był przyrośnięty do pierwszego Ajio plecami, a poza tym wyglądał dokładnie tak samo jak on. Od razu też zaczął mówić.
Pierwszy Ajio, ten właściwy, od początku martwił się swoją chorobą, bo nikomu nie jest przyjemnie z garbem. Kiedy jednak zobaczył, że wyrósł mu na plecach jego własny sobowtór, Ajio był naprawdę przerażony i nie wiedział, co ma robić. Ajio był to człowiek spokojny i rzetelny, sumienny robotnik, ogólnie lubiany i szanowany. Teraz, kiedy wyrósł mu sobowtór, ludzie nie mogli już odróżnić, który Ajio był pierwszy, a który powstał z garbu.
Ale, co gorsza, sobowtór okazał się wprawdzie zupełnie podobny do Ajio - tak że nawet własna żona Ajio nie mogła ich odróżnić - ale było to podobieństwo zupełnie zewnętrzne. Natomiast drugi Ajio miał zupełnie inny charakter niż pierwszy. Gdy tylko zaczął mówić, krzyczał i irytował się o byle co, i pomstował na wszystkich, a w szczególności na pierwszego Ajio. Nie chciał też wcale pracować, wszystkich obrażał i skarżył się, że pierwszy Ajio nie pozwala mu chodzić. Było to prawdą o tyle, że obaj byli zrośnięci plecami, a więc mieli nogi zawsze skierowane w przeciwną stronę i kiedy jeden szedł naprzód, drugi musiał posuwać się do tyłu. Było to niesłychanie niewygodne.
Ale nie to było najgorsze. Najgorsze było to, że drugi Ajio, kiedy tylko wyrósł zupełnie i kiedy już nie można go było odróżnić od pierwszego, zaczął głośno wołać, że on właśnie jest tym prawdziwym Ajio, tym, który był na początku, a tamten był właśnie tym garbem i w ogóle nie jest prawdziwym człowiekiem.
- Utnijcie mi ten przeklęty garb! - wołał wściekły do lekarzy i do kogo mógł. - Dlaczego mam wiecznie nosić na plecach tę wstrętną narośl! Co za nieuczeni ci lekarze! Nic nie umieją zrobić.
Znajomi, którzy spotykali Ajio, dziwili się. - Czy ty naprawdę jesteś Ajio? - pytali garbu, a garb wrzeszczał na cały głos: „Oczywiście, że jestem Ajio! A kim mam być! Co wy, oczu nie macie! Chyba widzicie, że jestem Ajio, znacie mnie przecież od lat! A tamto, to jest garb, który mi wyrósł. Takie nieszczęście!”
Znajomi na wszelki wypadek pytali jednak pierwszego, a więc prawdziwego Ajio, chcąc się dowiedzieć, czy się nie mylą: „A ty, kto właściwie jesteś?”
- Ja jestem Ajio - odpowiadał tamten, ale cicho, bo był człowiekiem skromnym i nieśmiałym.
Kiedy drugi Ajio to słyszał, wybuchał szyderczym śmiechem i głośno wykrzykiwał:
- Patrzcie go, garb chce być człowiekiem! A to ci heca! Nie, czegoś takiego jeszcze nie widziałem! Bezczelny garb chciałby wmówić ludziom, że wcale nie jest garbem! A czym jesteś, ty worku skórzany?! Ludzie kochani, przecież to się w głowie nie mieści! Garb mówi, że on jest Ajio! Nie, ja nie wytrzymam! Utnijcie mi ten garb, bo pęknę z oburzenia! Milcz, ty garbie parszywy! Ludzie kochani, nie dajcie mówić temu potworowi! I tak, na każde nieśmiałe odezwanie się Ajio, który rozpaczliwie zapewniał, że on jest tym Ajio prawdziwym, garb wybuchał stekiem obelg i wymysłów i tak głośno i tyle razy klął się na wszystko i przysięgał, że w końcu ludzie, nawet lekarze, nawet przyjaciele Ajio, nawet jego żona - wszyscy najpierw w ogolę potracili głowy, a wreszcie uwierzyli, że prawdziwy Ajio to ten, który głośniej krzyczy, że jest prawdziwym Ajio. Natomiast prawdziwy Ajio, coraz bardziej zrozpaczony i zalękniony, coraz bardziej niepewny, mówił jeszcze cichutko o sobie, ale jąkał się coraz bardziej i w końcu przestali go słuchać. Nowy Ajio był bezczelny, krzykliwy, kłócił się o byle co.
- Ależ ten Ajio się zmienił - mówili zmartwieni znajomi. -Poznać go nie można. Dawniej był taki dobry i wszyscy go lubili, a dzisiaj wytrzymać z nim nie sposób.
- Cóż chcecie! - odpowiadali drudzy. Garb mu wyrósł. Takie nieszczęścia bardzo ludzi zmieniają, nie można się dziwie.
Po czym rozmowa schodziła na wypadki różnych ludzi, którzy właśnie bardzo się odmieniali pod wpływem nieszczęść i c o-rób, a że każdy znał wiele takich wypadków, więc rychło zapominali o Ajio.
Jednocześnie, przez cały czas lekarze pracowali. Pracowali bardzo pilnie dzień i noc, ślęczeli i badali, aż w końcu po wielu miesiącach wymyślili lekarstwo na garb. Był to pewien proszek, który należało zażywać trzy razy dziennie i który powodował zanik garbu w ciągu kilku dni. Proszek był gorzki i bardzo niesmaczny, ale któż by tam na to zważał, kiedy szło o wyleczenie garbu. Lekarze wypróbowali swój środek na kilkunastu garbatych, takich ze zwyczajnymi garbami i stwierdzili, że na ogół działa bardzo dobrze. Ludzie pozbywali się garbów i bardzo byli zadowoleni z nowego leku.
Wreszcie lekarze postanowili zastosować swój wynalazek do choroby Ajio. Kiedy przyszli do niego, Ajio - ale nie ten prawdziwy, tylko ten drugi, ten garb - zaczął natychmiast głośno się skarżyć i krzyczeć, jak zwykle, że on już nie może tego znosić i że żąda, aby go natychmiast wyleczyć. Lekarze zaraz uspokoili go i powiedzieli, że właśnie wynaleźli świetny środek na garby. Pierwszy Ajio, ten prawdziwy, zaczął płakać cicho i mówić, że on przecież jest człowiekiem, a tamten drugi to tylko choroba; nikt jednak nie brał tego poważnie pod uwagę, bo drugi Ajio za-krzyczał go natychmiast i obrzucił wyzwiskami. Tylko mały synek Ajio płakał głośno i wołał, że to jest jego tatuś, a tamten jakiś obcy pan, ale nikt go nie słuchał, bo małe dzieci nie mają tyle rozumu, żeby lepiej od dorosłych odróżniać, co jest prawdziwe.
Tak więc lekarze, po krótkiej naradzie, dali swoje nowe proszki choremu, to znaczy dali je drugiemu Ajio, temu garbowi. Drugi Ajio łapczywie schwycił proszki i zaczął je jeść. Krzywił się, bo były gorzkie, i z tego powodu nawymyślał lekarzom, że powinni byli wymyślić słodkie proszki albo o smaku pomarańczowym.
I stało się tak, jak należało oczekiwać. Kiedy tylko drugi Ajio zaczął zażywać proszki, pierwszy Ajio zaczął się kurczyć i maleć, aż w końcu zmienił się w prawdziwy garb na plecach drugiego Ajio; ponieważ jednak proszki dalej działały i ten garb począł się zmniejszać, aż wreszcie drugi Ajio, ten, co najpierw był garbem, stanął zupełnie wyprostowany i zadowolony, nic nie mając na plecach. Pierwszy Ajio znikł zupełnie. Wszyscy lekarze i znajomi byli przekonani, że tym samym znikły wątpliwości; że skoro tamten Ajio zmienił się w garb, a w końcu znikł całkiem, to nie mógł być od początku czym innym, jak tylko garbem. I tylko mały synek Ajio płakał gorzko, że mu zabrali tatusia. Natomiast nowy Ajio bił go rzemieniem i wołał, że on jest jego ojcem i żeby mały nie odważał się gadać głupstw.
Po tej historii Ajio stał się sławnym człowiekiem, bo w końcu nie każdemu coś takiego się przydarza. Ludzie go nie lubili, bo był złośliwy i szkodził, komu mógł, ale jednocześnie bali się go, a to z tego samego powodu.
Ale Ajio nie poprzestał na tym, że zwyciężył w walce. Zaczął się zachowywać bardzo dziwnie. Kiedy spotykał znajomych, pytał ich ni stąd, ni zowąd: „Kiedy wreszcie pozbędziesz się swego garbu? Przecież teraz są takie doskonałe środki na leczenie garbu! Powinieneś zaraz pójść do lekarza!”
- Ależ ja wcale nie jestem garbaty - mówił ten lub ów znajomy, który to słyszał.
Ale Ajio wybuchał szyderczym śmiechem.
- Nie jesteś garbaty?! - wołał. - Tak ci się tylko zdaje! Jesteś garbaty i to jak jeszcze! Wszyscy są garbaci, rozumiesz?! Wszyscy! Tylko ja jeden, ja - tu uderzał się po bokach rękami - ja jeden nie mam garbu. Wszyscy ludzie są potwornie garbaci i tylko z głupoty nie chcą się leczyć.
Kiedy tak Ajio przemawiał po kolei do wszystkich ludzi w miasteczku, strach i groza padły na ludność. Wszyscy z przerażeniem oglądali się w lustrze, aby się upewnić, czy czasem nie rosną im garby, a choć widzieli, że garbów nie ma, to jednak nie mogli się uspokoić i po chwili znów zaglądali do lustra. Nikt w końcu nie był pewien, czy nie jest naprawdę garbaty. Zapanował powszechny strach. Ludzie unikali się wzajemnie, przemykali się chyłkiem pod ścianami i co chwila badali i sprawdzali na nowo, czy jednak nie są garbaci. Tylko Ajio chodził pewny siebie, dumny jak paw i bez przerwy powtarzał: „Wszyscy jesteście garbaci! Wszyscy macie potworne garby! Jakże możecie tego nie widzieć! Chyba jesteście ślepi!”
Po pewnym czasie Ajio stopniowo zmienił metodę. Zaczął mówić ludziom, że nie o to chodzi, że są po prostu garbaci, tak jak się rozumie zwyczajnie, ale że sami są po prostu garbami, że kiedyś wyrośli na plecach swoich sobowtórów, którym zdarzyło się to samo, co jemu kiedyś; on jednak pozbył się swego garbu dzięki cudownym proszkom, a inni tego nie zrobili, wskutek czego doprowadzili do tego, że garby ich zjadły. Teraz, poza nim jednym, chodzą po świecie same garby, a nie prawdziwi ludzie. „Jesteś garbem - syczał do każdego spotkanego człowieka - rozumiesz? Jesteś garbem, a nie żadnym człowiekiem! Udajesz człowieka, a naprawdę zjadłeś człowieka i sam, garbie, zostałeś, żeby mnie oszukiwać. Tylko ja jestem prawdziwym człowiekiem!”
Tak to powtarzał, tak krzyczał i syczał, tak wszystkim wmawiał, że są garbami, tak się puszył i tak głośno zapewniał, że on jeden jest prawdziwym człowiekiem, aż w końcu ludzie zaczęli wierzyć, że są garbami i że powinni natychmiast coś zrobić, żeby przywrócić do istnienia prawdziwych ludzi, bez garbów. Ludzie zaczęli się wstydzić i bardzo im było przykro, że popełnili taką niesprawiedliwość.
Wreszcie, coraz większa ilość mieszkańców zaczęła sobie myśleć, że skoro Ajio tak skutecznie pozbył się garbu, to może warto spróbować proszków, których on zażywał i może coś z tego wyjdzie. Wszyscy więc jęli masowo kupować sobie cudowne proszki i łykać je nawet w większych ilościach, niż to było potrzebne. Robili to nawet ci, którzy przedtem byli garbaci i właśnie pozbyli się garbów dzięki proszkom.
Ale ponieważ nikt z tych ludzi nie miał prawdziwego garbu, więc nie mógł też garbu stracić. Natomiast, o dziwo, natychmiast po pierwszym okresie zażywania proszków, wszyscy zauważyli z niepokojem, że dzieje się coś odwrotnego, niż miało się dziać: wszystkim mianowicie zaczęły wyrastać garby na plecach. Garby rosły i robiło się z nimi to samo, co działo się kiedyś w przypadku Ajio: garby jęły obrastać stopniowo w różne części ciała i coraz bardziej upodabniać się do ludzi, którzy je nosili na plecach. Okazało się mianowicie, że te same proszki, które likwidują garby garbatym, powodują wyrastanie garbów u prostych. Kiedy to ludzie spostrzegli, było już za późno. Wszystkim wyrosły na plecach garby-sobowtóry, które natychmiast, tak samo jak w przypadku Ajio, zaczęły głośno wrzeszczeć, że one są prawdziwymi ludźmi, a tamci garbami.
Ajio promieniał. Miał teraz pełno koleżków, takich samych jak on, chociaż jeszcze połączonych z dawnymi ludźmi-sobowtórami. Wszystkie garby były też pod tym względem podobne do Ajio, że wszystkie były kłótliwe, bezczelne, krzykliwe i wszystkie natychmiast chciały pozbyć się swoich garbów - to znaczy prawdziwych ludzi, których one ogłosiły za garby. Za to między sobą garby były w dobrych stosunkach i gdy się spotkały, razem szydziły bezlitośnie z ludzi, których jakoby nosiły na plecach jako własne garby.
Wreszcie garby oświadczyły, że dość mają tego, że nie chcą być więcej garbate i same zaczęły zażywać cudowne proszki.
W ten sposób w Lailonii powstało miasto garbów, w którym nie było jednak ani jednego garbatego. Dalsza historia tego miasta nie została opisana. O ile wiemy, istnieje dotychczas.
Mały synek Ajio, którego też chciano zmusić do zażywania proszków, żeby i jego zmienić w garb, nie dał się jednak. Uciekł z miasta, żeby nie zostać garbem, a kiedyś, jak dorośnie, wrócić do miasta i rozprawić się z gar...