Zgryźliwość kojarzy mi się z radością, która źle skończyła.
Zbigniew Nienacki
Pan Samochodzik i Winnetou
Do Czytelników
Do napisania tej książki skłoniły mnie namowy przyjaciół i młodych czytelników, którzy odwiedzając moje domostwo w Jerzwałdzie na Mazurach z troską zastanawiali się nad przyszłością Pojezierza Mazurskiego. Niewątpliwie bowiem traci ono swoje niepowtarzalne piękno na skutek zabudowania brzegów ośrodkami wczasowymi.
Pisząc tę książkę dałem się wziąć na lep pochlebstw, że jestem niejako predysponowany do podjęcia tego tematu, gdyż łączę w sobie dwie postawy: turysty-wodniaka, buszującego po jeziorach, i zarazem kogoś, kto mieszka tam na stałe. Widzę, jak mechaniczne piły obalają dwusetletnie sosny i buki, obserwuję z roku na rok zwiększającą się inwazję turystów, a biały żagiel mojego jachtu pozostaje na jeziorach aż do późnej jesieni; gdy pustoszeją akweny, na brzegach pozostają tylko sterty śmieci, butelek i opakowań, fale zaś kołyszą smugi rozlanej oliwy z silników motorówek i ślizgaczy.
Mogłem opisać w tej książce konkretne miejscowości i jeziora, wymienić z nazwy ośrodki wczasowe, których urządzenie i sposób użytkowania godne są największego potępienia. Wymyśliłem jednak ów Złoty Róg, Oślą Łąkę i Jezioro Zmierzchun, aby wielu mogło się w tej książce odnaleźć i zrozumieć swą winę.
Początkowo książka ta miała być pastiszem, naśladownictwem literackiej powieści indiańskiej i przygodowej. Czytelnicy i wielbiciele tego gatunku zapewne odnajdą u mnie jakby echo swoich lektur, strzępy i zbitki znanych im skądinąd sytuacji.
Ale w miarą tworzenia forma wymknęła się spod mojej kontroli, angażując mnie bardziej, niż się tego mogłem spodziewać. Oczywiście, brzmią w tej książce echa wspomnianych lektur, lecz już bez tej zamierzonej lekkiej drwiny. Albowiem odzywają się one w każdym z nas, gdy znajdzie się twarzą w twarz z niekłamaną przyrodą. Przypominają się wtedy historie o Winnetou i tropicielach śladów, o włóczęgach, trampach i wspaniałych żeglarzach. Na czas urlopu, oderwany od swych codziennych zajęć, niemal każdy turysta rozstawiający nad brzegiem jeziora płócienny „wigwam” zaczyna identyfikować się z idolami swojej młodości. Podnosząc żagiel na ukochanej mini-łajbie rusza, albo odkryć nieznany ląd i spotkać prawdziwą przygodę.
Żyje we mnie nadzieja, że podobnie jak oglądam młodych harcerzy z białymi sznurami, pilnujących porządku na ulicach naszych miast, zobaczę w przyszłości specjalnie przeszkolone zastępy i drużyny, zajmujące się ochroną przyrody, strzegące latem rezerwatów przed wandalizmem. Może zdarzy mi się spotkać w lasach patrole harcerskie z emblematami „Straż Ochrony Przyrody”, wdrażające niesfornych turystów w zasady przepisów o ochronie środowiska naturalnego. Komu bowiem jak nie ludziom młodym musi zależeć na tym, aby pozostało dla nich to, co było jeszcze i naszym udziałem — piękno i urok polskich jezior i lasów.
Ale powieść ta nie jest adresowana jedynie do młodzieży. Starałem się nadać jej taką formę, aby odrobinę zadowolenia znalazł w niej i czytelnik starszy. To my, dorośli, ponosimy odpowiedzialność za owe połacie obalonych starodrzewów, za zniszczone brzegi jezior, za smugi oliwy na wodach Pojezierza Mazurskiego. Będę szczęśliwy, jeśli ktoś z Was wstrzyma się wiosną z zerwaniem konwalii majowej, a któryś z kierowników ośrodka wczasowego zdejmie z drzew leśnych tuby gigantofonów. Albowiem ambicją chyba każdego pisarza jest nie tylko ukazywać złożoność spraw, bawić i uczyć, ale także i kształtować obyczaje.
Zbigniew Nienacki
Jerzwałd , luty 1974 r.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
KTO DEWASTUJE RUINY ZAMKU? • ZŁOTY RÓG • OSIEM STOPNI W SKALI BEAUFORTA • DWA KLANY WODNIAKÓW • W OPARACH DYMU I W PIEKLE HAŁASU • JAK WYGLĄDA KRWAWA MARY? • ZAMACH NA WOLNOŚĆ • TAJEMNICZY ŻEGLARZ • „MOBY DICK” I „SWALLOW” • ZWYCIĘSTWO LATAJĄCEGO HOLENDRA • DZIWY W KAWIARNI • ZAGŁUSZACZ RADIOODBIORNIKÓW • MILCZĄCY WILK, WINNETOU I MISS KAPITAN
To miały być prawdziwe wakacje. Bez rozwiązywania zagadek historycznych, bez przygód i tropienia przestępców, godzących w skarby kultury narodowej. Zamierzałem wyjechać na Mazury i wypoczywać: pływać i opalać się w słońcu.
Ale w przeddzień mego wyjazdu na urlop — a było to na początku lipca — doszła do naszego departamentu w Ministerstwie Kultury i Sztuki wiadomość, że pewien wielki zakład przemysłowy, posiadający swój ośrodek wypoczynkowy w miejscowości Złoty Róg nad jeziorem Zmierzchun, postanowił rozebrać znajdujący się nie opodal stary zamek i na jego miejscu zbudować klub-kawiarnię. W tej sytuacji dyrektor Marczak, któremu podlegały nie tylko muzea, lecz i sprawa ochrony zabytków, polecił mi, abym jadąc na wypoczynek, niejako po drodze, zbadał sprawę na miejscu. Nie pierwszy to bowiem już raz musieliśmy przeciwdziałać zamachom na zabytkowe budowle, które przeróżne instytucje próbowały rozbierać lub przerabiać bez zgody głównego lub wojewódzkiego konserwatora. Usiłowano je „unowocześnić”, przystosować do nowych potrzeb nie uwzględniając jednak, że w ten sposób tracą swój pierwotny historyczny charakter.
Tak było i tym razem. Dlatego nie namyślając się wiele wyszukałem na mapie jezioro Zmierzchun — nigdy bowiem tam nie byłem — i zabrawszy z archiwum teczkę z dokumentacją dotyczącą zamku w Złotym Rogu, nazajutrz wczesnym rankiem wsiadłem w swój wehikuł i wyruszyłem w drogę.
Dzień był słoneczny, ale niezwykle wietrzny. Na niebie nie było ani jednej chmurki, wiał jednak tak silny wiatr, że na otwartych przestrzeniach samochód nieomal spychało do rowu. Aby utrzymać właściwy kierunek, trzeba było nieustannie nadrabiać kierownicą, jechać wolno i ostrożnie.
I dlatego dopiero po pięciu godzinach jazdy od Warszawy zobaczyłem drogowskaz z napisem Złoty Róg — 10 kilometrów. Strzałka wskazywała boczną, wąską, asfaltową drogę, prowadzącą w głąb wielkiego kompleksu leśnego. Skręciłem w nią i odtąd po obydwu stronach drogi rozciągały się lasy pełne cienistego buka. Aż do Złotego Rogu nie dostrzegłem żadnej wsi, żadnego osiedla — wymarzone okolice dla kogoś, kto szuka spokoju i samotności.
Lecz oto las się nagle skończył. Ujrzałem ogromną toń jeziora aż białego od piany, którą niosły potężne, rozkołysane przez wiatr grzywacze. Po prawej stronie las ciągnął się nieprzerwaną ciemną linią aż po horyzont, gdzie jezioro zwężało się w przesmyk, łączący je z drugim, nieco większym, i trzecim — jeszcze większym jeziorem. Dalej, jak to widziałem z mapy, prowadził kanał, wiążący te trzy akweny z potężnym zbiornikiem Śniardw.
Asfaltowa szosa skręcała na lewy, nie zalesiony brzeg i kończyła się ślepo przed bramą dużego ośrodka wypoczynkowego, usytuowanego na piaszczystym półwyspie. Już z daleka widać było dziesiątki brzydkich domków campingowych, a nie opodal półwyspu, na niewysokim wzgórzu obrośniętym starymi drzewami — wznosiły się brunatne ruiny starego zamku: na wpół zrujnowana wieża i kawałek ściany z oczodołami okien. Wzdłuż szosy, prowadzącej do ośrodka wypoczynkowego, tuż nad brzegiem jeziora rozciągało się kilkanaście zagród chłopskich i domów. Najpierw widoczne były kompleksy czerwonych dachów zabudowań nadleśnictwa Złoty Róg, potem zagrody chłopskie i drewniany długi hangar nad wodą, zapewne rybaczówka. Jeszcze dalej stał, zbudowany z prefabrykatów betonowych i szkła, pawilonik kawiarni gminnej spółdzielni oraz czerwony budynek poczty, sklep, szkoła podstawowa i remiza strażacka. Na końcu znajdował się ośrodek wypoczynkowy i tu się kończyła szosa, a za ośrodkiem, już w lesie, rozciągała się duża polana pełna różnokolorowych namiotów i cumujących przy brzegu żaglówek — zapewne pole namiotowe.
Turyści zasiedlili chyba także maleńką wysepkę, znajdującą się na przedłużeniu półwyspu i stanowiącą jakby małą kropkę nad i, bo właśnie literę „i” przypominał półwysep, zajęty przez ośrodek wczasowy. Wokół wysepki kołysało się na falach kilkanaście motorówek, w zieleni drzew i krzaków prześwitywały płótna namiotów.
Czułem się zmęczony podróżą i przed przystąpieniem do czynności służbowych — obejrzenia zamku i rozmowy z kierownictwem ośrodka — postanowiłem się pokrzepić szklanką czarnej kawy. Zatrzymałem więc wehikuł na małym parkingu przed kawiarnią, gdzie stało już kilka samochodów. Wysiadając z wehikułu, rozprostowując nogi i plecy — zobaczyłem, że od strony jeziora kawiarnia posiada bardzo ładny taras ze stolikami, a od tarasu schodzi w wodę drewniany pomost, przy którym po lewej stronie kołysało się na falach kilka żaglówek, a po prawej kilka motorówek i łodzi motorowych. To zapewne wichura szalejąca na jeziorze spędziła wodniaków do brzegów, jednych pod namioty, innych do kawiarni, gdzie mogli w zaciszu poczekać, aż wiatr przestanie dąć i uspokoją się fale. Nawet taras kawiarniany okazał się zupełnie pusty, nikt bowiem nie chciał się wystawiać na uderzenia wichury, która w porywach osiągała chyba siłę ośmiu stopni w skali Beauforta.
Otworzyłem drzwi kawiarni i nieomal cofnąłem się. W twarz uderzyły mnie gęste kłęby dymu tytoniowego, a bębenki uszu boleśnie zareagowały na wrzask kilku grających radioodbiorników turystycznych. Dym potrafię znieść, ponieważ sam palę, lecz na hałas reaguję gwałtownie i boleśnie. Nie ma dla mnie nic bardziej nienawistnego niż widok młodzieńca czy dziewczyny idących po ulicach lub alei parkowej, na brzegu morskim czy nad jeziorem — z grającym aparatem tranzystorowym w ręku. Uważam za szczyt chamstwa i nietaktu, gdy ktoś z grającym aparatem wchodzi do publicznego lokalu i zmusza wszystkich do słuchania tego, czego on sam słucha.
Ale tu nie miałem wyboru. Chciałem się napić kawy, więc musiałem wejść w dym i hałas. Z trudem — poprzez siną zasłonę tytoniowego smrodu — odkryłem pusty stolik w rogu sali. Poprosiłem kelnerkę o szklankę podwójnie wzmocnionej kawy i zamierzałem zaproponować otworzenie okna, ale pomyślałem, że na nic to się nie zda, ponieważ to wichura na dworze spowodowała, że okna zostały zamknięte, aby nie wyrwało ich z futryn. Innymi słowy, należało przypuszczać, że w bezwietrzny dzień w kawiarni jest znośne powietrze. Ale ten hałas? Tych kilka radioodbiorników — czy wyły tutaj każdego dnia? Pamiętając o motorówkach, które widziałem koło wyspy i przy pomoście kawiarni, pomyślałem, że w takim hałasie przenigdy nie chciałbym spędzić urlopu w Złotym Rogu. Załatwię sprawę starego zamku i odjadę stąd natychmiast tam, gdzie jeszcze można posłuchać szumu wiatru i bełkotu fal.
Kawa okazała się nad wyraz dobra. Pijąc ją drobnymi łykami zacząłem bezwiednie rozglądać się po sali, próbując się zorientować, jakich to turystów i wczasowiczów zwabiają lasy i jeziora w Złotym Rogu.
Od razu się rzucało w oczy, że klientela kawiarni dzieliła się jakby na dwie zasadnicze grupy. Po prawej stronie siedzieli chyba żeglarze, co poznawało się po białych kurtkach, brodatych twarzach, fantazyjnych kapeluszach. Po lewej zaś zajmowali stoliki motorowodniacy — w skórzanych kurtkach, w wybrudzonych smarami spodniach. Motorowodniaka poznać zresztą bardzo łatwo. Na naszych wodach rzadko spotkasz łódź z silnikiem typu „Johnson” lub „Merkury”. Przeważają hałaśliwe bzykacze-dwusuwy: warty, tummlery, D-6, moskwy, wichry. A jeszcze nie zdarzyło mi się spotkać dwusuwowego silnika, który pracowałby na wodzie bezbłędnie, nie zalewałaby mu się świeca, sprawnie działał iskrownik, nie zatykał się gaźnik. Dlatego każdy właściciel takiego silnika po jakimś czasie ma za paznokciami i na ubraniu trudno usuwalne ślady oleju.
I właśnie sprawa dość charakterystyczna: na stolikach motorowodniaków stały ryczące aparaty radiowe. No cóż, hałas motoru ślizgacza siłą rzeczy przytępia słuch. Gdy płynie się z takim silnikiem, trzeba głośno krzyczeć, aby się porozumieć, i nic dziwnego, że potem trzeba słuchać radia na pełny regulator.
Inaczej zupełnie żeglarstwo. To sport cichy, wymagający skupienia i spokoju. Szanujący się żeglarz śródlądowy nie tylko nie wchodzi na żaglówkę w butach, ale nie zabiera z sobą w rejs aparatu radiowego. Etyka żeglarska zakazuje gwizdać i krzyczeć na wodzie, nawet podnoszenie głosu jest niemile widziane, i nic dziwnego, że sport ten wychowuje ludzi, którzy nie tylko kochają wiatr, lecz i szanują ciszę. Nawet gdy wyjdą na ląd.
Nie dziwiłem się więc zauważając niechętne spojrzenia, jakie żeglarze posyłali w stronę motorowodniaków. Rozumiałem również, dlaczego siedzieli oddzielnie, dlaczego po przeciwnych stronach pomostu kawiarnianego cumowały żaglówki i motorówki, dlaczego przy brzegu polany leśnej widziałem same maszty, a wokół wysepki kołysały się same motorówki. W Złotym Rogu między dwiema grupami wodniaków panował ostry konflikt.
Rzecz jasna, goście kawiarni nie składali się z samych żeglarzy i motorowodniaków. Było tu także kilku automobilistów, których samochody widziałem na parkingu, jacyś przejezdni turyści, przeważnie mężczyźni z żonami i dziećmi. Jeden z tych panów kilkakrotnie błagalnie składał ręce, zwracając się do motorowodniaków, aby ściszyli radia, lecz jego prośba pozostawała bez echa.
W pewnej chwili kelnerka — młoda dziewczyna w krótkiej sukience i małym fartuszku — wyszła na zaplecze kawiarni i wróciła trzymając w ręku wywieszkę. Skierowała się w stronę stolików motorowodniaków i wywieszkę uczepiła do kinkietu na ścianie. Teraz mogliśmy odczytać treść wywieszki, wypisaną kolorowym flamastrem: Uprasza się o ciszę i niewłączanie radioodbiorników.
Rzuciła mi się w oczy bardzo różna reakcja gości. Automobiliści odetchnęli z ulgą. Na ustach żeglarzy pojawiły się triumfujące uśmieszki. Natomiast twarze motorowodniaków stały się złe, zacięte. I jak na komendę ściszyli aparaty radiowe.
Ale nie, nie dlatego, że przyjęli do wiadomości treść wywieszki. Po prostu zamierzali polemizować z kelnerką, a wrzask grających pudeł mógł im w tym przeszkodzić.
Głos zabrał rosły brodacz z „afrykańską” czupryną.
— Halo, proszę pani, co ma znaczyć ten napis?
— Nie umie pan czytać? — kelnerka udała zdumienie.
— Umiem, proszę pani. I dlatego właśnie pytam: kto wydał zakaz włączania radioodbiorników?
— Nasza kierowniczka.
— Ach, więc to sprawka Krwawej Mary — oburzył się Kudłacz. — Prosimy bardzo, niech ona tu przyjdzie i wytłumaczy się przed nami.
Od stolika zerwał się mały blondynek w okularach i skórzanej kurtce:
— Co to ma znaczyć? W żadnej kawiarni nie ma takich wywieszek. Nigdzie nie jest zabronione włączanie radioodbiorników. Wiem o tym, jako student prawa nieco orientuję się w przepisach.
— Tak jest. Adwokat ma rację. Niech tu do nas przyjdzie Krwawa Mary — darło się bractwo motorowodniaków.
Kelnerka wzruszyła ramionami i wyszła na zaplecze. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy jej powrotu w towarzystwie kierowniczki kawiarni. Jedni, bo spodziewali się awantury, która urozmaicić mogła życie na wczasach, jeszcze inni, bo ciekawi byli osoby o tak groźnie brzmiącym przezwisku.
Krwawa Mary? Wyobraziłem sobie rosłą, tęgą kobietę o groźnym wejrzeniu i rękach aż do łokci umazanych we krwi.
A wyszła do nas bardzo młoda i ładna dziewczyna o jasnych, gładko zaczesanych włosach, związanych z tyłu kokardą. Miała na sobie obcisłe spodnie z welwetu i koszulę o męskim kroju. Rysy jej twarzy wydały mi się delikatne, choć jak na mój gust miała zbyt szeroko rozstawione oczy i wystające kości policzkowe. Spokojnym krokiem podeszła do motorowodniaków i powiedziała bez odrobiny irytacji w głosie:
— Nie życzę sobie, żeby mnie nazywano Krwawą Mary. Na imię mam Maria.
Podobały mi się jej słowa. Ja także nosiłem przezwisko Pan Samochodzik. Ale uważałem, że w ten sposób mogą o mnie mówić jedynie moi przyjaciele.
— A co dotyczy wywieszki — ciągnęła dalej — zrobiłam ją na życzenie wielu gości. Od pewnego czasu zwracali mi oni uwagę, że w prowadzonej przeze mnie kawiarni jest zbyt głośno. A przecież jest to kawiarnia wczasowa, ludzie przyjeżdżają do Złotego Rogu, aby odpocząć od hałasów w mieście.
Odkrzyknął jej Kudłacz:
— My wiemy, jakich gości ma pani na myśli. Żeglarzy. Oni od dawna na nas krzywo patrzą. Ale my, motorowodniacy, którzy także jesteśmy klientami tej kawiarni, chcemy w niej słuchać młodzieżowej muzyki. Nasze życzenia też należy uwzględnić.
Od stolika znowu zerwał się Adwokat:
— Szanowna pani zapomniała, że do wielu kawiarń specjalnie kupuje się szafy grające, magnetofony, radia, a nawet sprowadza orkiestry, aby goście mogli posłuchać muzyki. Tak dzieje się nie tylko w kawiarniach miejskich, lecz i w kawiarniach wczasowych. Dlatego uważamy, że wydany przez panią zakaz jest bezprawny i nie będziemy się do niego stosować. Proszę mi pokazać okólnik, który zabrania włączać radioodbiorniki w publicznych lokalach.
Niestety, miał rację. Jak do tej pory ani Ministerstwo Handlu Wewnętrznego, ani poszczególne dyrekcje zakładów gastronomicznych nie wydały w tej sprawie żadnego okólnika.
Ale młoda kierowniczka kawiarni w Złotym Rogu była sprytną osóbką.
— Pan ma tylko częściowo rację — odparła spokojnie. — Proszę nie zapominać, że każda kawiarnia ma swoją specyfikę. Na życzenie klientów i za zgodą kierownictwa lokalu można wprowadzić szafę grającą i w określonych godzinach organizować nawet wieczorki taneczne przy magnetofonie lub orkiestrze. Ale skoro moi goście życzą sobie ciszy, muszę uwzględnić ich żądania.
— To bezprawie! Pani jest po stronie żeglarzy! — wołał Kudłacz.
Krwawa Mary potrząsnęła głową:
— Nie interesuje mnie rodzaj sportu uprawiany przez mych gości. Uwzględniam tylko ich życzenia. A panowie, jeśli nie zastosują się do wywieszki, odpowiadać będą za zakłócenie spokoju publicznego.
— Co takiego? — zdumiał się Adwokat. — Ja znam przepisy, pani nie ma prawa tyranizować nas swymi lokalnymi zarządzeniami. Turystyczne radioodbiorniki są do kupienia w sklepach, a więc każdy obywatel ma prawo ich używać, bo po to są sprzedawane.
Krwawa Mary znowu potrząsnęła głową:
— Pan się myli, panie Adwokacie. Dam panu przykład. Czy wolno każdemu śpiewać? Tak. Są nawet specjalne budynki, zwane operami, gdzie się oklaskuje śpiewaków. Ale jeśli pan zechce śpiewać w kawiarni, zostanie pan ukarany za zakłócenie spokoju publicznego.
Znowu odezwał się Kudłacz:
— My wiemy, co się kryje za tą wywieszką. Doszła do nas wiadomość, że w Złotym Rogu powstała tajna grupa pod nazwą „Liga do Walki z Hałasem” i pani zapewne została jej członkiem.
— Tak jest — podchwycił jego słowa Adwokat. — Doszły nas słuchy, że na czele owej ligi stoi Winnetou.
Krwawa Mary wzruszyła ramionami:
— Nie należę do żadnej tajnej organizacji. Nie mam też nic wspólnego z Winnetou. Od czasu, gdy zabiłam w naszym okręgu łowieckim jelenia o największym porożu, on wstąpił wobec mnie na ścieżkę wojenną.
— Ale prawdą jest, że Winnetou napisał do Urzędu Rady Ministrów wielki memoriał, aby to jezioro objąć strefą ciszy — zawołał Kudłacz. — A to jest już koniec dla nas, motorowodniaków. I pod memoriałem Winnetou podpisali się żeglarze, a także i pani, jako kierowniczka kawiarni. Wczoraj cały wieczór warczał bęben na drugim brzegu jeziora. Wszyscy już wiedzą, że Winnetou chce wykopać przeciw nam swój topór wojenny. Tylko, że my się nie damy. Mamy potężnych przyjaciół. Z nami jest ośrodek wczasowy, bo oni też posiadają motorówkę. A z ośrodkiem wczasowym nie wygracie.
— Tak jest — poderwał się z krzesła Adwokat. — Czy pani zdaje sobie sprawę, z kim zadzieracie? Ośrodek wczasowy podlega Ministerstwu Przemysłu Ciężkiego, czy pani to rozumie? To kluczowy przemysł, proszę pani. Co dają państwu żeglarze? Czy przysparzają dewiz, czy pomnażają dochód narodowy? Nie, nawet zabierają dewizy na swoje różne rejsy zagraniczne. Dlatego, jak pani myśli, czyje żądania zostaną uwzględnione? Żeglarzy, którzy chcą ciszy, czy ośrodka wczasowego? Kto wygra? Winnetou i garstka żeglarzy, czy pan Purtak, kierownik ośrodka wczasowego?
Ten potok słów zdawał się zalewać młodą kierowniczkę kawiarni. Zdania brzmiały groźnie, argumenty były ważkie. Nic więc dziwnego, że Krwawa Mary milczała bezradnie, spoglądając to na żeglarzy, to na swoją wywieszkę.
Jej chwilową słabość wykorzystał Kudłacz.
— Panowie! — wrzasnął do swoich kolegów — grajcie na tranzystorach. Nie przyjmujemy do wiadomości zakazów Krwawej Mary. Jeśli Winnetou i ich tajna liga chce z nami wojny, to teraz ogłaszam wszem i wobec: my także wykopujemy topór wojenny i wypędzimy stąd nie tylko Winnetou, ale i wszystkich żeglarzy, jeśli im się nie podoba zapach naszych spalin i warkot naszych silników.
I radioodbiorniki ryknęły jeszcze głośniej niż przedtem. Ciekawy byłem, jak w tej sytuacji zachowa się Krwawa Mary. Czy da spokój całej sprawie, uważając się za pokonaną? A może pobiegnie na posterunek, aby z pomocą milicjanta zaprowadzić spokój w swej kawiarni?
Ale zdarzyło się coś, co uwagę i jej, i moją, i wszystkich gości zwróciło zupełnie w innym kierunku.
Oto z przesmyku na jeziorze Zmierzchun wypłynął jacht — mimo sztormowej pogody i tak silnych szkwałów, że porywały pianę z fali i roznosiły ją po całym rozszalałym jeziorze. Żeglarz, który przy takim wietrze zdecydował się płynąć, musiał mieć nie lada odwagę, a i jego jacht posiadał chyba wielką odporność na fale.
Może był to mały, stabilny kiler?[1]. Ale kilery rzadko zjawiają się na jeziorach mazurskich, ponieważ trudno im dobić do płytkich brzegów, wody zaś obfitują w nie oznaczone mielizny. Wiatr wiał od przesmyku, jacht płynął fordewindem, czyli kursem wiatru pełnego, mógł więc osiągnąć dużą szybkość i nieomal rósł w naszych oczach, z każdą chwilą stając się większy i większy.
— To jakaś śmieszna samoróbka — pogardliwie zawołał któryś z żeglarzy. — Właściciel zapewne sam ją sobie zrobił i sam uszył żagle, bo takie jakieś dziwne widać olinowanie. A widzicie, co to za żagiel?
No cóż, nie dziwiło mnie ich zdumienie. Przy kawiarnianym pomoście widziałem tylko omegi, finny, BM-ki, hetki i cadety[2]. Są to jachty jednomasztowe z dość prostym ożaglowaniem typu „Marconi”[3]. Dziś na takich jachtach uczy się u nas żeglarstwa śródlądowego.
Lecz ja zdobyłem patent sternika w swoich studenckich czasach, parę ładnych lat temu, gdy należałem do Akademickiego Zrzeszenia Sportowego. Widywało się wtedy na jeziorach najróżniejsze łajby.
Zbliżała się ku nam niezwykle zgrabna jol z grot-masztem i bezanmasztem[4] umieszczonym za sterem. Miała ożaglowanie typu gaflowego[5] — dość rzadko dziś spotykane na jeziorach mazurskich. Z powodu silnego wiatru kierujący jachtem żeglarz zrefował[6] wielki żagiel i zrzucił bezan.
Nie dziwiła mnie też tak duża liczba fałów, czyli lin przy maszcie głównym. Albowiem żagiel gaflowy oprócz grotfału potrzebuje jeszcze dirka[7] i pikfału. Z dziobu wystawał bukszpryt[8], a więc znaczyło to, że żeglarz mógł się posługiwać nie tylko fokiem, lecz i kliwerem, a i do spinakera musiał być osobny fał.
Rzadko dziś na naszych jeziorach zobaczyć można żagiel bryfok, balonfok czy genuafok[9] — stąd też i zdziwienie młodych żeglarzy śródlądowych, gdy trafi się jednostka z bardziej skomplikowanym ożaglowaniem.
Jol była już blisko, widzieliśmy ją bardzo wyraźnie. Za sterem siedział rosły mężczyzna w grubym czarnym swetrze i z rozwianą szopą jasnych włosów.
Bystre oko mogło już teraz przeczytać napis na burcie, wymalowany dużymi literami: MOBY DICK.
Przypomniałem sobie wspaniałą książkę, która w dzieciństwie i latach młodości dała mi tyle niezwykłych przeżyć, zapładniała moją wyobraźnię. Historia o ogromnym białym wielorybie, zwanym Moby Dick, o szalonym, a może wspaniałym kapitanie, który go ścigał i zginął wraz z załogą swego wielorybniczego statku — dostarczała mi wiele tematów do rozmyślań.
I byłem niemal pewien, że człowiek, który imieniem Moby Dicka nazwał swój jacht, nie mógł być przeciętnym żeglarzem, bo ci zazwyczaj dają swym łajbom imiona dziewcząt, ptaków, ryb. Na jeziorach roi się od „Neptunów”, „Rybitw”, „Wand”, „Mew” i tym podobnych.
Nagle w przesmyku pokazał się znowu biały żagiel. Płynął drugi żeglarz, nie mniej odważny od tego na „Moby Dicku”. Nie, był chyba po stokroć odważniejszy, albowiem płynął na pełnych żaglach.
Wydawało się, że po prostu leci po falach z każdą sekundą pochłaniając przestrzeń jeziora. Przed chwilą jeszcze jacht był maleńki, ledwie widoczny, a już teraz zbliżał się do „Moby Dicka”, pędząc w ślizgu z niepojętą szybkością. Zaiste, słusznie uczynił jego właściciel malując na burtach nazwę „Swallow”, co znaczy „Jaskółka”. Jacht bowiem zdawał się unosić na swoich dwóch napiętych żaglach jak na skrzydłach.
„Swallow” miał na żaglu litery FD, co znaczy Flying Dutchman. Ale nawet bez tych liter doświadczony żeglarz natychmiast rozpozna sylwetkę takiego jachtu wśród dziesiątków innych.
Oto płynął ku nam Latający Holender — wyczynowy jacht regatowy, o jakim marzą setki żeglarzy. Jest to jeden z najszybszych jachtów dwuosobowych, jakie można spotkać na wodach śródlądowych.
Pływanie na Latającym Holendrze wymaga ogromnego doświadczenia. To nie omega ani nawet finn. Rzadko płynie się na nim siedząc w kokpicie[10], częściej balastować trzeba na trapezie, to na lewej, to znów na prawej burcie. Zbyt powolne wyjście na trapez albo zbyt powolny powrót do kokpitu grozi wywrotką. Prawdziwej akrobacji trzeba, aby utrzymać nad wodą piętnaście metrów kwadratowych żagla na łajbie stosunkowo wąskiej i lekkiej, o niewielkim zanurzeniu.
A na „Swallowie” płynęła kobieta. I to samotnie, podobnie jak samotnie płynął żeglarz na „Moby Dicku”. Widzieliśmy ją na trapezie, zwieszoną nad wzburzonymi falami. Miała białe włosy i biały kapok[11].
Nie patrzyłem na zegarek, ale minęło chyba tylko kilka minut, gdy „Swallow” dopędził „Moby Dicka”, zrównał się z ni...